Star Force. Tom 7. Unicestwienie. B.V. Larson

Star Force. Tom 7. Unicestwienie - B.V. Larson


Скачать книгу
Nazwie go Gatre – powiedziała Sandra.

      – Widzę, że wiesz o bieżących sprawach więcej niż ja.

      – To moja praca.

      Spróbowałem ją znowu pocałować, ale się odsunęła.

      – Nie chcesz wiedzieć, co znaczy Gatre?

      – No... w sumie nie bardzo.

      – W języku hindi znaczy „zatwardziały” albo „uparty”.

      Zmarszczyłem brwi.

      – Powiedziała ci to?

      – Nie. Sama sprawdziłam.

      Pokiwałem głową, choć nie miałem pojęcia, czemu w ogóle o tym rozmawiamy. Wyciągnąłem rękę w kierunku jej kształtnego biodra, ale odruchowo odtrąciła moją dłoń. Na jej twarzy dostrzegałem skupienie. Naprawdę ciekawił ją ten lotniskowiec.

      Przez chwilę patrzyła mi prosto w oczy z niespodziewaną natarczywością.

      – Czemu dałeś jej ten okręt, Kyle? – zapytała.

      Tak mnie zaskoczyła, że nagle miałem pustkę w głowie. Jeśli chodzi o kobiety, jestem nieporadnym idiotą, ale nauczyłem się dostrzegać zastawiane przez nie pułapki. Natychmiast zacząłem uważać na słowa, świadomy, że stąpam po cienkim lodzie.

      – Yy... – zacząłem, myśląc gorączkowo – może dlatego, że zasłużyła na poważne stanowisko?

      – Tak, wiem o tym – powiedziała, przyglądając mi się badawczo. – Ale myślę, że podjąłeś niewłaściwą decyzję. Wiesz, ludzie mają uczucia.

      Westchnąłem. Nie podobało mi się to. Czyżby czekał mnie jej kolejny napad zazdrości?

      – Przepraszam – powiedziałem. – Nie chciałem cię urazić.

      – Mnie? Ja nie mówię o sobie.

      – Więc o kim?

      – O Miklosie, oczywiście. On chciał tego dowództwa. Zbudował okręt, o którym marzył od wielu miesięcy. On prawie o niczym innym nie mówi, wiesz?

      – Nie, nie miałem pojęcia. Ale nie martw się. Dam mu drugi.

      – Drugi?

      Wprowadziłem ją w temat. To ją wreszcie zadowoliło i po paru minutach wróciliśmy do całowania się. Wkrótce i ja byłem równie zadowolony, jak ona.

      Zanim zeszliśmy na dół po talerz wiatrodryfów z rusztu, kucharze skończyli już pracę, ale wystarczyło jedno moje rozczarowane spojrzenie, żeby wrócili i odmrozili dla nas kolejną porcję.

      Rozdział 5

      Pierwszy dzień podróży przez układ Thora był nerwowy, ale bez niespodzianek. W każdej chwili oczekiwaliśmy, że coś się stanie. Godzinami wpatrywaliśmy się w ekrany i podejmowaliśmy niezliczone próby otwarcia kanałów komunikacyjnych oraz nieustannie skanowaliśmy księżyce.

      – A co, jeśli się spóźniliśmy? – zapytała Sandra.

      Zerknąłem na nią, a potem znów popatrzyłem na ekrany. Przyszła mi do głowy ta sama myśl. Co, jeśli Skorupiaki okazały się zbyt dumne, by prosić swoich wrogów o pomoc? Co, jeśli za długo zwlekały, aż wreszcie było za późno, a my usłyszeliśmy tylko ostatnie tchnienie ich cywilizacji? Możliwe, że nie było już nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na nasze wezwania.

      – Nonsens – powiedziałem. – Oni są po prostu nadęci i dumni. Pewnie z zażenowania nie chcą się przyznać, że mają kłopoty.

      – Myślisz, że żałują tamtej prośby? Że są zbyt dumni, aby przyznać, że potrzebują pomocy?

      – Właśnie – odpowiedziałem. – Ale nie poznamy prawdy, dopóki się nie odezwą albo dopóki nie zbierzemy twardych danych.

      Mijały kolejne długie godziny. W tym czasie w układzie Edenu lotniskowiec Gatre został obsadzony i wyruszył w drogę. Gdy wreszcie nadeszło połączenie, pochodziło od kapitan Sarin, a nie od homarów.

      – Gdzie są ich okręty, pułkowniku? – zapytała mnie Jasmine na prywatnym kanale.

      – Nie wiem – przyznałem. – Nie widzieliśmy ich w atmosferze żadnego z trzech księżyców, odkąd przylecieliśmy do układu.

      – Nie podoba mi się to – oznajmiła. – Wygląda na pułapkę.

      – Albo efekt jakiejś strasznej katastrofy.

      Jasmine przez chwilę nie odpowiadała. Gdy wreszcie się odezwała, zrobiła to przyciszonym głosem, tak jakbyśmy rozmawiali o rzeczach zbyt strasznych, by mówić o nich głośno. Niewykluczone, że tak było.

      – Myśli pan, że oni wszyscy nie żyją? – zapytała. – Że to dlatego się nie odzywają?

      – Dowiemy się, gdy wejdziemy na orbitę.

      – Ale wtedy może już być za późno. Jeśli istnieje coś na tyle potężnego, żeby w tak krótkim czasie unicestwić gatunek istot żyjących na trzech światach... nasza flota może nie mieć szans.

      Zaśmiałem się lekko.

      – Jeśli cała ta flota wyparuje, ma pani wykonać w tył zwrot i wracać lotniskowcem do stacji Weltera. A potem zamknąć okiennice i schować się w piwnicy.

      Ewidentnie jej to nie bawiło.

      – Nie ma pan przynajmniej jakiejś teorii, pułkowniku?

      – Oczywiście, że mam – powiedziałem. – Ale brakuje mi informacji. Gdybanie na nic się nie zda, więc wstrzymam się do czasu, gdy uzyskamy konkretne dowody.

      Osobiście byłem pewien, że dumne Skorupiaki nie poprosiłyby mnie o pomoc, chyba że w akcie desperacji. Cokolwiek tu się działo, było poważną sprawą.

      Drugi dzień bardzo przypominał pierwszy. Żeglowaliśmy przez kosmos, zbliżając się coraz bardziej do gazowego olbrzyma, położonego w ekosferze gwiazdy. Ponad dzień lotu za nami znajdowała się grupa lotniskowcowa kapitan Sarin. Od samego początku obserwowałem odczyty okrętu. Miał kilka usterek technicznych, no i był powolny. Obliczyłem, że dotarcie do światów Skorupiaków zajmie mu ponad dwa dni.

      Księżyce – Yale, Harvard i Princeton – dało się już dostrzec przez optykę dalekiego zasięgu. Były to dziwne światy, na swój sposób piękne. Zadumałem się nad tym, że nazywaliśmy je księżycami wyłącznie dla ścisłości. Były zwykłymi planetami, ale tak się akurat złożyło, że pochwyciło je pole grawitacyjne większej planety. A czy planety nie są uwięzione na orbicie wokół swoich gwiazd? W każdym razie te światy w niczym nie przypominały jałowych skał, które nazywaliśmy księżycami w Układzie Słonecznym.

      Dwa z nich miały tak dużo wody, że lądy zajmowały znikomy procent ich powierzchni. Głębokość tych oceanów była zatrważająca. Gdy znaleźliśmy się bliżej, nasze odczyty pokazały, że trzeci z księżyców, Yale, posiada najgłębsze oceany z całej trójki i że jest jeszcze bardziej obcy, niż sądziliśmy. Na Yale w ogóle nie było lądu.

      Okręty podwodne nie potrafią zanurzyć się głębiej niż na kilometr czy dwa z powodu ogromnego ciśnienia.

      Ziemskie oceany mają co najwyżej trochę ponad dziewięć kilometrów głębokości. Jednak oceany na Yale były jeszcze głębsze. Nasze przyrządy pomiarowe wykryły skaliste dno i oszacowały, że znajduje się ono miejscami sześćdziesiąt kilometrów pod powierzchnią.

      Na tej głębokości panuje tak potężne ciśnienie, że woda przybiera alternatywne stany skupienia. Na Ziemi przywykliśmy do lodu, pary i ciekłej wody. Ale gdy słup cieczy osiągnie wystarczającą


Скачать книгу