Star Force. Tom 10. Wygnaniec. B.V. Larson
zespołu naukowców.
– Tak, słyszałem, jaki bywasz „pomocny” – mruknąłem.
– W twoim głosie wyczuwam nutę sarkazmu, Cody Riggsie. Jeśli zapytasz Kyle’a Riggsa, potwierdzi, że kilkakrotnie pomogłem ocalić od wyginięcia cały gatunek ludzki.
– Naprawdę jesteś taki tępy? – warknął sir William. Jego dotychczas czerwona jak burak twarz wreszcie odzyskała swój naturalny, rumiany kolor, a oddech wrócił do normy. – Ja tu dowodzę i mówię, że idziesz do aresztu.
Marvin odpowiedział:
– To byłoby nierozsądne. Pańscy…
– Cisza! – ryknął kapitan. – Sierżancie Kwon, proszę zamknąć tego łajdaka w celi i dopilnować, żeby nie uciekł.
– Świetny pomysł, sir! – Kwon chwycił Marvina i zaczął go wlec.
– Pańska ekipa naukowców mnie potrzebuje, kapitanie – powiedział Marvin. Nie opierał się, ale spoglądał na nas swoimi kamerami na wypustkach. – Posiadam bogate doświadczenie z technologią pierścieniową. Jeśli nie dopuści mnie pan… – W tym momencie zatrzasnął się za nim właz.
– Cóż, przynajmniej już wiemy, że na żywo jest tak irytujący, jak przyjęło się uważać – skwitował Turnbull, poprawiając marynarkę munduru. – Kłopoty się ciebie trzymają, Riggs.
Miałem ochotę mu powiedzieć coś w rodzaju „a idź pan do diabła”, ale był tu najstarszy stopniem, a ja wciąż musiałem się dowiedzieć, kto stał za zamordowaniem Olivii.
– Sir, czy ja i Adrienne możemy porozmawiać z panem na osobności?
Gdy Adrienne mnie wsparła, Turnbull niechętnie zaprowadził nas do swojego gabinetu.
– Słucham.
Adrienne pozwoliła mi mówić. Tak rzeczowo, jak tylko potrafiłem, zdałem kapitanowi raport z ostatnich kilku dni, pomijając fakt, że nie poprosiliśmy o zgodę na zabranie jachtu. Facet i tak zjechał mnie od góry do dołu. Nie szkodzi, spodziewałem się ochrzanu. Prawdę mówiąc, przywykłem do zbierania batów, ale tym razem naprawdę sobie zasłużyłem. Bądź co bądź, miał rację, że przyczyniłem się do śmierci Olivii.
Kiedy ochłonął, a ja przeprosiłem kilkanaście razy, wyprosił mnie z gabinetu, żeby pomówić z Adrienne w cztery oczy. Wiadomo, rodzina to rodzina, a zresztą może chciał zweryfikować moją historię. Pewnie najchętniej by mnie powiesił. Cóż, belki na naramienniku podporucznika nie bez przyczyny nazywano „tarczami ignorancji”.
Na korytarzu zauważyłem Kwona. Przebrał się w swój pancerz i teraz pod jego krokami pokład się aż trząsł. Podszedłem, aby odnowić znajomość. Powiedział, że zamknął Marvina, więc zasugerowałem, że mógłby mnie oprowadzić. Wielki marine, choć dobijał pięćdziesiątki, nadal trzymał się świetnie, sprawny i krzepki jak zawsze. Nanity utrzymywały ludzi w dobrym zdrowiu i podejrzewaliśmy, że opóźniają proces starzenia, choć jeszcze nikt nie żył z nimi na tyle długo, by stwierdzić, do jakiego stopnia zwiększają długowieczność.
– Miło tu pana widzieć, starszy sierżancie – powiedziałem, gdy przechadzaliśmy się po krążowniku. Pozwoliłem Kwonowi iść przodem, bo w swojej zbroi zajmował całą szerokość korytarza.
– Mnie również jest miło, sir – odparł Kwon. – Pański głos brzmi znajomo. Jakby należał do bliźniaka pańskiego ojca. Jak dawno widzieliśmy się ostatnio na waszej farmie?
– Pewnie jakieś pięć lat temu. Zanim poszedłem do Akademii. – Opowiedziałem mu o śmierci Olivii i swojej obecnej wycieczce z Adrienne. Sam nie wiem, czy czułem, że jestem mu winien wyjaśnienie, czy po prostu chciałem mieć na pokładzie przyjaciela i sojusznika.
Kwon pokręcił głową.
– Popaprana sytuacja. Przykro mi z powodu pańskiej dziewczyny.
– Dzięki. – Wysiłkiem woli wyparłem ból z umysłu. – O co chodzi z tym pierścieniem?
– My tylko pilnujemy bandy mózgowców i ich zabawek – powiedział zrzędliwie Kwon.
Ewidentnie nie cieszył się ze swojego obecnego życia i trochę go rozumiałem. Po latach walki z makrosami i kosmitami sprawowanie funkcji dowódcy oddziału marines w czasie pokoju musiało nudzić. Założę się, że załatwił sobie ten przydział w nadziei, że stanie się coś ciekawego.
– Mogę zobaczyć pierścień na własne oczy?
– Pewnie. I tak nie mamy nic innego do roboty.
Poprowadził mnie kilka pokładów niżej, w trzewia krążownika i w kierunku skorupy księżyca. Wyglądało na to, że zespół naukowy wychodził na powierzchnię od spodu okrętu.
Moje podejrzenie okazało się słuszne. Opuściliśmy krążownik przez właz na samym dole i zeszliśmy po rampie na powierzchnię księżyca. Atmosfera Yale została zatruta przez makrosy, więc wzniesiono kopułę z inteligentnego metalu, wewnątrz której dało się normalnie oddychać.
Po jednej stronie widzieliśmy metaliczną ścianę z gwiezdnego pyłu, materiału tworzącego pierścień. Zawsze spodziewałem się, że te artefakty obcych będą lśniące i piękne, ale ten był matowy i pozbawiony życia, w ciemnoszarym kolorze nieprzetworzonego żelaza, z lekką nutką złota. Prawdę mówiąc, cała komora pachniała metalem. Grupa cywili porozstawiała przy samym pierścieniu przenośne konsole i sztuczne mózgi. Mieli tu całą masę przewodów i instrumentów, które albo celowały w pierścień, albo były do niego przymocowane.
Nagle stanąłem jak wryty i otworzyłem usta ze zdziwienia, gdy wśród techników dostrzegłem dziwne stworzenie o kształcie homara. W pierwszej chwili się wystraszyłem, ale szybko zrozumiałem, że istota nosi kombinezon ciśnieniowy i zdaje się czuć wśród tej aparatury jak w domu. To musiał być Skorupiak, wielki, rozmiarów wołu.
Ostrożnie przysunąłem się bliżej. Dotąd tylko raz w życiu widziałem Skorupiaka, jeszcze w Akademii, gdy któryś z dygnitarzy przyjechał na wizytację. Krążyły plotki, że te istoty rozważają wysłanie do Akademii swoich kandydatów, którzy później dołączyliby do Sił Gwiezdnych, zamiast latać z nami w roli sojuszników. To byłoby dość trudne z logistycznego punktu widzenia. Podejrzewam, że Robale miałyby większe szanse, bo przynajmniej potrafiły przetrwać w naszej atmosferze. Ze Skorupiakami sprawa miała się tak, że kluczowe części ich ciał musiały znajdować się pod wodą. Osiągały to dzięki kombinezonom.
– Ty. Człowieku. Na co się gapisz?
Uświadomiłem sobie, że, pogrążony w myślach, cały czas błądziłem wzrokiem po dziwacznym, krabopodobnym cielsku stworzenia, a ono to zauważyło. Czy może raczej on zauważył. Nie miałem pojęcia, jak po wyglądzie odróżnić samca od samicy. W każdym razie przez głośnik mojego kombinezonu brzmiał dokładnie jak poirytowany mężczyzna w średnim wieku. Głos pochodził pewnie z wyrafinowanego programu tłumaczeniowego.
– Gapię się na ciebie. Nigdy wcześniej nie widziałem Skorupiaka. – Nie będzie mnie jakiś homar traktował z góry. Wiedziałem, że one zawsze uważały się za najmądrzejsze.
– Cóż, teraz już widziałeś. Na osobliwość, tego tylko brakowało, żebym został pomocą dydaktyczną dla jakiegoś niedojrzałego człowieka. Sam się zastanawiam, czemu w ogóle dyskutuję z kimś bez tytułu profesora. – Skorupiak przebierał swoimi licznymi nogami, jak gdyby nie mogąc ustać w miejscu. Dla podkreślenia swoich słów wymachiwał wielkimi przednimi szczypcami.
Zaczynał mnie wkurzać. Przeczytać o nich w książce albo obejrzeć na nagraniu to jedno, ale gdy doświadczyłem takiego poziomu nieuprzejmości na własnej skórze, miałem ochotę dźgnąć go kijem w oko na słupku.