Star Force. Tom 10. Wygnaniec. B.V. Larson

Star Force. Tom 10. Wygnaniec - B.V. Larson


Скачать книгу
to przez stres, jaki przeżyłem w ciągu ostatnich kilkunastu dni, ale straciłem cierpliwość. Odwróciłem się i potężnym kopniakiem posłałem go na drugi koniec pomieszczenia. Na pewno nie spodziewał się tego po człowieku, ale dzięki moim ulepszeniom i niskiej grawitacji nie było to zbyt trudne. Leciał majestatycznie, koziołkując w powietrzu, aż zderzył się z przeciwległą ścianą i zjechał po niej. Nie poniosło mnie zupełnie, więc to było bardziej pchnięcie nogą niż zabójczy atak, ale jednak włożyłem w kopniak trochę siły.

      – Yy, sir, lepiej stąd chodźmy – powiedział Kwon, gdy skupił się na mnie wzrok wszystkich naukowców i całego personelu Sił Gwiezdnych. – Proszę się nie przejmować tym homarem. Mają twarde skorupy – dodał, ciągnąc mnie po rampie na okręt. Wciąż miałem ochotę w coś walnąć.

      Spotkanie ze Skorupiakiem kazało mi się zastanowić nad obcymi formami życia. Zanim ludzie spotkali istoty pozaziemskie, większość naukowców opowiadała się po stronie ewolucji zbieżnej, postulując, że najskuteczniejszą formą dla posługujących się narzędziami stworzeń rozumnych musi być dwunożny humanoid.

      Tak jak w wielu innych przypadkach, naukowcy kompletnie się pomylili. Na przykład Centaury biegały na czterech nogach. Skorupiaki miały coś w rodzaju dłoni, a oprócz nich dysponowały mnóstwem odnóży oraz parą przednich szczypiec, z których korzystały w czasie walki albo godów, czy może w obu przypadkach. Można by pomyśleć, że szczypce powinny ulec zanikowi jako ewolucyjny ślepy zaułek, nieprzydatny, odkąd o przekazaniu genów decydowała już raczej inteligencja i zdolność do korzystania z narzędzi. Skorupiaki nie słynęły zresztą z wojowniczości. Były też Robale ze swoimi mackami i mikroby, które nie stanowiły nawet organizmów wielokomórkowych w naszym rozumieniu tego słowa. No i Niebiescy, którzy byli tylko dziwacznym, gęstym aerożelem, praktycznie pozbawionym konkretnego kształtu. To tyle, jeśli chodzi o teorię ewolucji zbieżnej.

      Osobiście byłem zdania, że Pradawni – bo tym słowem ludzkość określała nieznanych budowniczych sieci pierścieni – „zasiali” na różnych światach pakiety biologiczne zaprogramowane tak, aby sprzyjały rozwojowi gatunków w określony sposób, albo nawet ten rozwój wymuszały. Powiem tak: gdybym to ja był potężną rasą obcych i latał po Galaktyce, zmieniając wszystko według swojego widzimisię, eksperymentowałbym dla zabawy z rozmaitymi formami życia na różnych planetach. Traktowałbym to jak symulację komputerową. Może byliśmy dla nich częścią gry – albo ich zwierzątkami. Może nasze formy życia stanowiły pracę, którą jakieś dziecko Pradawnych wykonało na szkolny konkurs naukowy.

      – Co oni zrobią z Marvinem? – zapytałem Kwona. Lekkie wyrzuty sumienia za kopnięcie profesora wywołały u mnie przypływ pozytywnych emocji wobec robota. On przynajmniej nie był dupkiem umyślnie.

      – O ile znam kapitana Turnbulla, będzie go trzymał pod kluczem, dopóki nie wrócimy do bazy. Czyli jeszcze miesiąc albo dwa.

      Przekonałem Kwona, żeby zaprowadził mnie do aresztu. Czemu chciałem uwolnić Marvina, skoro tylko sprawiałby kłopoty? Trudno powiedzieć. Po prostu coś mi mówiło, że jeśli porozmawiam z robotem dostatecznie długo, może zrozumiem, o co chodziło z tą bombą. Musiało istnieć coś, czego nam nie powiedział, być może sam jeszcze nie skojarzył faktów.

      Na miejscu przekonałem się, że celę Marvina nie tyle zamknięto, co zaklejono inteligentnym metalem. Wszystkie zagłębienia i szczeliny lśniły od świeżej warstwy nanitów konstrukcyjnych. Gdy weszliśmy do środka, Marvin, który akurat tkwił w przeciwległym kącie, odskoczył od ściany, jakbyśmy go na czymś przyłapali. Nie wiem, jak ten dziwny, niehumanoidalny robot potrafił wyrażać emocje mową ciała, ale takie właśnie odniosłem wrażenie.

      Kwon został z nami w celi, ale zatrzasnął osłonę hełmu, żeby dać nam trochę prywatności. Wyraźnie nie ufał robotowi ani odrobinę bardziej niż kapitan. Prawdę mówiąc, ja również. Przypomniały mi się słowa ojca. Mówił, że Marvin we wszystkim, co robił, miał własny cel, ale zawsze prezentował to tak, jakby stanowiło ogromną pomoc dla Sił Gwiezdnych. Czasem jego pomysły okazywały się zaskakująco przydatne. Kiedy indziej, tak jak wtedy, gdy wyłączył wenusjańskie pole minowe i zaprosił makrosy do Układu Słonecznego, przypominał raczej tykającą bombę.

      – Witaj, Marvinie.

      – Witaj, Cody Riggsie. Spodobał ci się pierścień?

      – Skąd ty… Nieważne. – Jakimś sposobem wiedział, dokąd poszliśmy. Może podsłuchał naszą rozmowę na korytarzu, a może po prostu wydedukował to z faktu, że wciąż mieliśmy na sobie kombinezony ciśnieniowe. – Założę się, że ty też byś go chętnie obejrzał.

      Na te słowa robot się ożywił. Wszystkie jego kamery skupiły się na mnie.

      – Sprawiłoby mi to ogromną przyjemność, a zespół naukowy bez wątpienia by na tym skorzystał.

      – Tak, tak. – Na przestrzeni lat Marvin nauczył się znakomicie urabiać ludzi. – Będziesz mnie musiał najpierw przekonać, że to dobry pomysł.

      – Niestety, wyraźnie zakazano mi bezpośrednio eksperymentować na pierścieniach, ale bardzo chciałbym go zbadać.

      Czekałem, aż powie coś więcej, ale zamilkł. Wreszcie zapytałem:

      – Skąd ten zakaz?

      Kamery Marvina zaczęły wędrować w przypadkowych kierunkach.

      – Z powodu nieprzewidzianych okoliczności ostatnim razem, gdy uzyskałem dostęp do aktywnego pierścienia, na blisko miesiąc zmniejszyłem o połowę liczbę statków podróżujących między układami. Mogę teraz zobaczyć pierścień?

      – Nie, nie możesz. Nigdy nie słyszałem, żebyś eksperymentował na pierścieniach. Więc coś popsułeś i tylko co drugi statek mógł przelecieć przez portale?

      Kamery Marvina wycelowały w ścianę, z wyjątkiem jednej, którą wymierzył w Kwona. Zdałem sobie sprawę, że Marvin obserwuje mnie w stalowym lustrze nad umywalką, tak jakby unikał kontaktu wzrokowego.

      – Niezupełnie. W istocie tylko połowa każdego statku przechodziła na drugą stronę. Druga połowa leciała dalej, tak, jakby pierścień nie istniał.

      – O cholera. Nic dziwnego, że cię uziemili.

      – Przeprosiłem.

      – Twoje przeprosiny z pewnością były wielkim pocieszeniem dla rodzin ofiar.

      – Bioty zawsze potrafią sobie zrobić więcej potomstwa. Mogę teraz zobaczyć pierścień?

      To byłoby nawet zabawne, gdyby nie było chore. Co za oziębły, samolubny drań. Napomniałem się w myślach, że powinienem pamiętać, iż choć czasem ten stwór wydawał się rozsądny, w rzeczywistości nie posiadał sumienia.

      – Skoro mowa o dzieciach, słyszałem, że odrzuciłeś szansę na reprodukcję, kiedy mój ojciec poruszył ten temat.

      – Tak. Niewykluczone, że popełniłem błąd. Gdyby istniało więcej Marvinów, być może istoty biologiczne traktowałyby mnie jak podlegającą ochronie mniejszość, a nie tylko jednego zbuntowanego robota. Prześledziłem waszą historię pod kątem wspólnej walki o prawa, od początku związków zawodowych po wypaczoną ideologię komunistyczną w dwudziestym wieku…

      Przerwałem mu:

      – Tak, świetnie. Rzecz w tym, że twoje „małe projekty” są cholernie niebezpieczne. Kiedy jeszcze desperacko walczyliśmy z makrosami, miałeś dużo swobody, ale teraz, gdy życie wróciło do normy, musisz grać według zasad.

      Znów skierował na mnie swoje kamery.

      – Ja zawsze gram według zasad. Nie moja wina, że bioty często nie rozumieją własnych zasad


Скачать книгу