Ciała zdruzgotane, ciała oporne. Отсутствует
przeciw niemu. To rewir, gdzie stale mieszają się rozmaite przeciwieństwa, raz po raz odzyskując dziwne ekwilibrium. Ląd miesza się tutaj z wodą, a żywotna wegetacja z uniwersum śmierci: wobec sąsiedztwa „asfodelii”, ów „alfejski ruczaj” – grecka rzeka Alfejos, która płynąc pod ziemią (pod dnem morskim), wedle legendy miała wynurzać się na Ortygii – ma przecież posmak Styksu, a ów sternik, zanim zostanie zidentyfikowany jako Prospero, przez chwilę dzieli sylwetkę z hadesowym przewoźnikiem. Co jeszcze istotniejsze, porządek przyrody miesza się tu z porządkiem języka i myśli: owe cudowne „amfibolie” nazywają dwuznaczność tej przestrzeni, a zarazem – prócz właściwego sensu uruchamiając fałszywe skojarzenia z porządkiem wodnym – same ją w sobie urzeczywistniają. To przestrzeń doskonale amfiboliczna. Pluszcze i faluje – i zawsze można ją czytać na co najmniej dwa sposoby.
Raz uwolnione, amfibolie poczynają dominować w tym wierszu – podkopują wszelką suwerenność, same wszakże własnej suwerenności nie ustanawiając. Jeśli w pierwszym wersie mowa była jeszcze o jakiejś powolności – bez względu na to, czy była to już faktyczna powolność w obliczu suwerennej władzy maga czy łagodność wobec bezsilnego banity wynikająca wszakże tylko z dwuznacznej równowagi – w drugim wersie mówi się wprawdzie o akcie magiczno-poetyckiej suwerenności, lecz choć rzecz dzieje się w siedzibie władzy, to zarówno osobliwa czasowość, w jakiej ulokowany jest ten akt, jak i sposób, w jakim się o nim mówi, czynią go nader wątpliwym. „Gdy do Pałacu wrócisz”? Bez względu na to, czy idzie o pałac w Mediolanie (siedzibę suwerenności politycznej), czy o jakiś pałac na wyspie (siedzibę suwerenności poetyckiej), nie ma wątpliwości, że Prospero do żadnego Pałacu nie wraca, bo i nie ma tu miejsca na powrót. Taki powrót może sobie jedynie przepowiadać gwoli ukojenia nerwów, ale i w tym przepowiadaniu szczęka dwuznaczność. Abowiem brak przecinka między „pentagramem” a „heksametrem” powoduje, że czytając tę linijkę, na chwilę się zacinamy, łapiąc się może na tym, iż przez chwilę sądziliśmy, że i heksametr ma tu być niedorzecznie „zakreślony” – w każdym razie ze skandowania nici. To drobne składniowo-interpunkcyjne szczęknięcie sprawia, że słychać tu zarówno rozpaczliwość magicznego zamawiania, które utraciło już swoją moc, jak i samą tę utratę, rozpad magicznej, skandowanej formuły poetyckiej, zapadającej się w amfiboliczny tekst-żywioł, który chyba już nie będzie powolny poecie.
I rzeczywiście: w dwóch następnych wersach dwuznaczna przestrzeń okazuje się już jawnie wroga, a puszczone wolno amfibolie i dwoistości robią, co im się żywnie podoba. Jak czytać te wersy? Czy i tutaj nie brakuje nam ujaśniających przecinków, które postawiłyby tamę przelewającym się amfiboliom? „Trzciny strzeż się sitowia”? „Trąca muśnięciem bryzy”? „Panien cór rodziny papirusu”? No, i czy ta trzcina – parodia Pascalowskiego człowieka? resztka podmiotowości zaplątanej w przybrzeżne szuwary? – która „dźwięcząc myśli, dźwięczy myśląc”, przez chwilę – niegramatycznie i przechodnio, ale sugestywnie – nie „dźwięczy” naszych „myśli”? Dwuznaczności pobrzmiewają też na pewno w „latorośli”, która mocą kontekstu eksponuje tutaj swoją etymologiczną roślinność, potomków przekształcając po trosze w nieprzyjazne pnącza, w owym „alfejskim ruczaju”, który wobec obecności papirusu i równie dwuznacznych piór, co je panny piorą – białe pióra ciemnych cieni?! – ma może coś także z alcejskiej strofy, wreszcie zaś w chitynowym chitonie z wersu piątego, gdzie językowo-przyrodniczą przestrzeń zasiedlają groźne, tożsamo-nietożsame, wykoślawione ptaki-wszelkostwory.
Aby lepiej zrozumieć anatomię tej nieprzyjaznej, nowotworowej przyrody zrośniętej ze zdziczałą mową – przede wszystkim zaś, by wydobyć jej charakterystykę temporalną – warto zajrzeć do wiersza Pobojowisko, który w tomie Ciemne świecidło bezpośrednio poprzedza Ody i brzmi poniekąd jak wprowadzenie do pierwszej z nich. Oto on:
Bataliony odeszły.
trzmiele wznowiły swe pracowite loty.
W rozlewiskach w tataraku ukryty pluszcze
dezerter. Centkowane cieniami
jego białe ciało. Słońce przypieka
krajobraz, w którym sztywny tkwi trup.
Szybkonogie matki acheronta atropos
ponaglają swe małe. Źdźbła zbryzgane
kropelkami czerwieni tęczują.
Dobrą podściółką ścielą się liście akacji
zapraszając do spoczynku, jak szepcą:
zasłu-żo-nego. A wiąz pyszni się nad głową
złotem tej pysznej jesieni.
Jej blask budzi z martwych
przegrane jesienie naszego życia.
Historia – ucieleśniana przez wojnę – dzieje się, zanim jeszcze ten wiersz się zacznie: pierwszy, niepełny wers konstatuje już tylko odpływ batalionów. Trup dezertera, który starał się umknąć dziejom, „pluszcze” pośród wodno-lądowej wegetacji pokrewnej tej, która otacza Prospera w Odzie I. Czy historia się skończyła? Może i tak. Trafniej chyba jednak byłoby powiedzieć, że czas zamarł, a dzieje nieustannie starają się dobiec końca: to przedłużający się w nieskończoność koniec świata. Jak całkiem wprost mówi Wat w wierszu Sen (bez żadnego tzw. głębszego znaczenia): „Śpię aż przeminie historia. A ona nie myśli przeminąć”. Stąd bierze się szczególny charakter tej przyrody. To przyroda nader żywotna, a zarazem jesienna. Figura jesieni powraca kilkakrotnie w poezji Wata z najpóźniejszego okresu, w wierszach Na spacerze i 1905–1920–1965 zyskując status „wiecznej”. Najmocniej i najczytelniej o tej permanentnej jesieni mówi Poemat bukoliczny, gdzie igrając dwuznacznością angielskiego terminu, Wat proponuje aforystyczną formułę: „Od wygnania ciągle jest jesień, ściślej, the Fall”3. A zatem świat zamarłego czasu, świat historii, która kończy się bez końca, świat dziwnej natury z Pobojowiska i Ody I – to rzeczywistość permanentnej jesieni i permanentnego upadku.
Można by w związku z tym ulec pokusie, by do tego uniwersum odnieść zaproponowaną przez Waltera Benjamina kategorię „przyrododziejów”, opisującą rzeczywistość, w której nie ma ani linearnej historii, ani cyklicznej przyrody, jest jedynie natura zaburzona przez obecność dziejów – natura, zgodnie z opisem Benjamina, upadła4. Pod wieloma względami opis ten trafnie ujmuje przyrodę z wierszy Wata, ową zdziczałą, wegetację, która wydaje się nader żywotna, lecz trwa w wiecznej jesieni upadku. Źdźbła zbryzgane są krwią, a szczególną ruchliwością wykazują się rodziny acherontia atropos, „trupich główek”, które – choć to w istocie ćmy – jako osobliwie „szybkonogie” i mocą swojej łacińskiej (przez Wata błędnie spisanej) nazwy cokolwiek nielegalnie przywołują obraz pająków pracujących przy niciach ludzkiego żywota nad brzegami podziemnej rzeki. Benjaminowskie przyrododzieje to barokowe uniwersum permanentnego gnicia i rozkładu, a szereg obrazów z innych wierszy Wata wpisuje się w ten schemat. W Odjeździe Anteusza: „Sosna w Otwocku, w liszajach, w szronie, w / próchnicy; okaleczała, z nią utożsamiłem / się rozkrzyżowawszy się na niej szyderczo, (…) / w liszajach, w szronie, w próchnieniu”. I zaraz w kolejnym wierszu z Ciemnego świecidła, zatytułowanym Pejzażyk 1939: „Próchno, kalectwa wszelkie. Jesień”. A także, najbardziej może dobitnie, we fragmencie czwartej z Pieśni wędrowca z Wierszy śródziemnomorskich:
Nie erozja kruszy tu kamień.
(…)
Nie erozja. Nie osiedla, przysiółki, dukty, drogi w przeplotach.
3
Ogólnie na temat
4
Zob. W. Benjamin,