Nasze małe kłamstwa. Sue Watson

Nasze małe kłamstwa - Sue  Watson


Скачать книгу
nie… wcale się nie uśmiecham… jestem wstrząśnięta – odpowiadam. Jen kiwa głową, a potem ciągnie dalej, a ja czuję wyrzuty sumienia. Pragnę zachować się tak, jak chce tego Jen. Wolę, żeby nie myślała o mnie jak o wariatce, i bardzo zależy mi na tym, żeby mnie lubiła. Znam ją zaledwie od kilku miesięcy, ale stała się dla mnie najbliższym odpowiednikiem najlepszej przyjaciółki; kimś, komu mogę się zwierzyć i z kim mogę się pośmiać. Już od dawna nie czułam takiej bliskości z inną kobietą. Kiedy zostaje się żoną kogoś takiego jak Simon, nie potrzebuje się wielu przyjaciół. Poza tym zawsze obawiałam się nawiązywania bliskich przyjaźni, ponieważ w przeszłości tak zwani przyjaciele mnie zawiedli. Jak mawia Simon: „Jeśli naprawdę są twoimi przyjaciółmi, zaakceptują cię bez względu na wszystko”. Przypuszczam więc, że ci, którym, jak sądziłam, na mnie zależało, wcale się mną nie przejmowali. Ale Jen jest inna: tak bardzo zajmuje ją jej własne życie, że nie usiłuje skraść mi mojego.

      Jest dość ciepło jak na wrzesień, w powietrzu czuć jeszcze ślady lata. Jen korzysta z tej pogody. Ma na sobie obcisłą lnianą sukienkę w kolorze mięty. Pastelowy odcień pasuje do jej karnacji, a pełny biust i opalony dekolt nie umyka uwadze kilku mężów czekających na boisku na swoje pociechy. Jen wydaje się nie zauważać ich zainteresowania. Poprawia swoją jasną fryzurę w stylu Marilyn Monroe i z obrzydzeniem zamyka wielkie błękitne oczy, przywołując najświeższe wspomnienia seksu ze swoim mężem.

      W mojej głowie pojawia się nagle znowu Caroline i tym razem myśli o niej zagnieżdżają się na dobre. Walczę z nimi, pragnąc, aby zniknęły, aż wreszcie nieco słabną i jestem w stanie uśmiechnąć się do Jen. Kiwam głową i mam nadzieję, że nie zauważyła mojej chwilowej dekoncentracji. Prawdopodobnie trochę za bardzo się staram zadowolić Jen, bo tak bardzo chcę mieć przyjaciółkę. Naturalne zachowanie jednak przychodzi mi z trudnością. Chociaż, z drugiej strony, nie jestem już pewna, która Marianne jest tak naprawdę „naturalna”. Z ulgą widzę, jak szkolne drzwi otwierają się i nie muszę już udawać, że jestem „sobą”. Teraz mogę płynnie przełączyć się na tryb „mamy”. Dzieci dopełnią wszelkie moje braki.

      Po kilku minutach uczniowie wychodzą na boisko niczym mali żołnierze i robi mi się na ten widok smutno. Wolałabym, żeby mogli wybiec, krzycząc i rzucając tornistrami, ale ta szkoła bardzo ściśle przestrzega dyscypliny i dzieci nie ważą się wyłamać. Simon mówi, że to jedna z rzeczy, za które lubi tę placówkę, a kiedy próbowałam przekonać go do znalezienia bardziej artystycznej szkoły dla Alfiego, który uwielbia rysować, sprzeciwiał się, argumentując, iż instytucje dydaktyczne skupiające się na sztukach pięknych pozwalają dzieciom zachowywać się jak dzikusy. Tak więc jesteśmy tutaj, w szkole podstawowej Brownhills, w której nie ma zbyt wielu zajęć plastycznych, za to sporo gimnastyki i która podchodzi do dyscypliny z iście militarnym zacięciem. Po Charliem spływa to jak woda po kaczce i jestem pewna, że Alfie koniec końców również się przyzwyczai. Poza tym dobrze im zrobi nieco dyscypliny. Sophie jest w ostatniej klasie podstawówki – filia tej samej szkoły, ale kilometr dalej – i szczerze jej nienawidzi. Poprzednią również niezbyt lubiła, ale, jak to mawia jej tata, czy ktoś kiedykolwiek lubił szkołę?

      Jen i ja witamy się z dziećmi, w przerwach pomiędzy kolejnymi strzępkami opowieści o zatruciu owocami morza oraz zabawnymi historyjkami o unikaniu seksu z Peterem, jej starszym, bogatym mężem.

      – Przyprawia mnie o dreszcze. – Jen się krzywi i chichocze jak niegrzeczna uczennica, zszokowana i jednocześnie zachwycona swoim brakiem szacunku.

      Ruszamy całą grupką w stronę parkingu, gdzie Jen opiera się o swoje czarne audi i trajkocze nieprzerwanie przez kolejne piętnaście minut, streszczając mi przebieg całych swoich letnich wakacji. W międzyczasie metaforyczne kaftany bezpieczeństwa narzucone chłopcom przez cały dzień stopniowo opadają, aż wreszcie bliźniaki wracają do swojego typowego zachowania imitującego dzikie zwierzęta. Kulę się w sobie, kiedy Oliver, syn Jen, wali Charliego w głowę swoim (dość ciężkim) tornistrem. Jednocześnie usiłuję słuchać drobiazgowego opisu przygód Jen na francuskim ostrym dyżurze, gdzie pracował wyjątkowo „apetyczny” lekarz. Oliver próbuje następnie pozbawić życia Alfiego, wypychając go przed maskę poruszającego się samochodu – dokładnie w chwili, gdy Jen opisuje przepyszny obiad złożony z ostryg, którym wraz z Peterem uraczyli się podczas jednego z rzadkich wieczorów tylko we dwoje.

      – Nie mam pojęcia, jak ktokolwiek może jeździć na wakacje bez opieki do dziecka. Zupełnie jak w średniowieczu – mówi, broniąc faktu, że Juanita, jej niania, wszędzie z nimi jeździ.

      Dyskretnie chwytam Alfiego za poły blezera i trzymam mocno, chociaż próbuje się mi wyślizgnąć. Wiem, że jeśli Jen to dostrzeże, znów nazwie mnie nadopiekuńczą matką, ale ja osobiście nie uważam, że to prawda, zważywszy na rozmiary wozów innych rodziców, z napędem na cztery koła, oraz na to, że Oliver jest maniakiem. Zachowuje się nieobliczalnie i naprawdę poważnie się stresuję, usiłując mieć baczenie na moich chłopców i jednocześnie nie chcąc obrazić Jen tym, że słucham ją jednym uchem. Kiedy jednak Oliver zakłada Charliemu nelsona i zaczyna kręcić się z nim dookoła, trzymając go za szyję, wydaję z siebie cichy okrzyk i mówię:

      – Oliver, NIE!

      Dzięki temu Jen w końcu zostaje sprowadzona na ziemię i porzuca wspomnienia o Bretanii.

      – NATYCHMIAST do mnie, Oliver, ty mały GÓWNIARZU! – krzyczy.

      Kulę się w sobie, dostrzegając, jak inne mamuśki wymieniają znaczące spojrzenia. Przypomina mi się komentarz Simona na temat ich statusu „wróbli”. Jen również nie jest kanarkiem, to prawda, ale może właśnie dlatego ją lubię. Dzięki niej mogę być bardziej buntownicza, nawet jeśli tylko i wyłącznie w mojej głowie.

      – Och, Marianne, to nie ma sensu. Nie możemy porządnie pogadać, kiedy te małe gnojki nam przeszkadzają, prawda? – Chwyta Olivera w żelaznym uścisku jednej dłoni, drugą przesuwając po swoich gęstych lokach. Wydyma usta. – Dlaczego pieprzone niańki muszą mieć dni wolne? – syczy. – W końcu przecież w życiu Juanity nic się nie dzieje. Widziałaś ją, prawda? Jest utuczona jak świnia i dwa razy bardziej żarłoczna.

      Chichoczę, chociaż nie powinnam, bo to bardzo niemiły komentarz. Śmieję się jednak również z ulgi, ponieważ Oliver w końcu został poskromiony i moje dzieci jeszcze dziś przeżyją.

      Nadal bezwzględnie trzymając na wodzy syna, Jen znów podejmuje temat francuskiego lekarza, a moje poczucie ulgi nagle zmienia się w niepokój, bo zdaję sobie sprawę z upływu czasu. Zerkam na zegarek. Spóźnimy się na lekcję muzyki chłopców. Musiałam dosłownie błagać pana Mendelsa, żeby zgodził się uczyć Charliego gry na skrzypcach. Jest najlepszy w całej okolicy. Sadie, córka Franceski też do niego chodzi, więc musi naprawdę być świetny. Kiedy oświadczył, że ma już pełny grafik, Simon zasugerował, żebym wróciła i zaproponowała podwójną zapłatę.

      – Nigdy nie przyjmuj odmownej odpowiedzi. Pamiętaj, że każdy ma swoją cenę – powiedział. Jak zwykle miał rację. Stary Mendels zgodził się uczyć Charliego. Nie mógł się doczekać zapłaty. Nalegał jednak na jedną sprawę:

      – Punktualność, pani Wilson. Jeżeli chłopiec nie pojawi się tutaj na czas, odwołam lekcję i obciążę panią pełną sumą.

      Myślę teraz o jego pomarszczonej, starczej twarzy – ale przecież nie mogę tak po prostu się stąd zmyć, bo Jen rozkręciła się na dobre. Czuję, jak robi mi się gorąco w okolicy serca, i mam ochotę krzyknąć, że muszę już iść. Zamiast tego wbijam paznokcie w skórę dłoni i dziękuję bogu mirtazapiny, że pomaga mi zachować kontrolę. Po kolejnych sześciu minutach i czterdziestu pięciu sekundach monologu o francuskim seksownym doktorze muszę jednak przerwać Jen. Czuję się źle


Скачать книгу