Autopsja. Tess Geritsen

Autopsja - Tess Geritsen


Скачать книгу
się gapiła.

      Nic dziwnego, że cię związali, ty stary czubku, pomyślała Jane.

      Winda zatrzymała się na parterze i wolontariuszka wypchnęła wózek z Jane. Wieziona korytarzem do pracowni USG czuła na sobie spojrzenia mijających ją osób. Ci idący o własnych siłach przyglądali się niepełnosprawnej z ogromnym brzuchem i zapiętą na ręku plastikową szpitalną bransoletką. Ciekawiło ją, czy tak samo czuje się każdy człowiek przykuty do wózka, wydany na żer współczujących spojrzeń?

      Za sobą usłyszała znajomy napastliwy głos:

      – Na co się pan, do cholery, gapi?

      Boże, nie, pomyślała. Nie pozwól, żeby pan Bodine również jechał do pracowni USG. Jednak w korytarzu, a potem za rogiem, w poczekalni, cały czas słyszała jego gderanie.

      Wolontariuszka wprowadziła wózek z Jane do poczekalni, ustawiła go obok wózka starego mężczyzny i odeszła. Nie patrz na niego, nakazała sobie Jane. Nawet przez moment.

      – Zdaje ci się, że jesteś zbyt ważna, żeby ze mną porozmawiać? – zapytał.

      Udaj, że nie usłyszałaś.

      – Więc to tak. Udajesz, że nie wiesz, że tu jestem.

      Spostrzegła z ulgą, że drzwi się otwierają i do poczekalni wchodzi laborantka w niebieskim fartuchu. – Jane Rizzoli? – zapytała.

      – To ja.

      – Doktor Tam przyjdzie za parę minut. Zabieram panią do gabinetu.

      – A co ze mną? – zaskomlił staruch.

      – Nie jesteśmy jeszcze gotowi, żeby pana przyjąć, panie Bodine – odparła kobieta, wtaczając wózek z Jane przez próg. – Musi się pan uzbroić w cierpliwość.

      – Ale chce mi się sikać, do cholery.

      – Wiem, wiem.

      – Nic pani nie wie.

      – Wiem wystarczająco dużo, żeby nie strzępić języka – burknęła kobieta, wypychając wózek Jane na korytarz.

      – Zleję się na dywan! – wrzasnął pan Bodine.

      – Zgaduję, że to wasz ulubiony pacjent – powiedziała Jane.

      – Och, tak. – Laborantka westchnęła. – To ulubieniec wszystkich.

      – Czy rzeczywiście musi się wysikać?

      – Co chwilę. Ma prostatę wielką jak moja pięść, ale nie pozwala jej ruszyć chirurgom.

      Laborantka wjechała z Jane do gabinetu i zatrzymała wózek obok aparatury.

      – Pomogę pani wejść na stół.

      – Dam sobie radę.

      – Słonko, z takim brzuchem przyda się pani pomoc. – Kobieta chwyciła Jane za ramię i pomogła jej wstać. Podtrzymywała ją, gdy wdrapywała się na stopień, a potem siadała na stole. – Proszę teraz odpocząć, dobrze? – powiedziała, przewieszając pojemnik kroplówki. – Kiedy przyjdzie doktor Tam, zabierzemy się do badania ultrasonograficznego. – Wyszła, zostawiając Jane samą w gabinecie, w którym nie było nic oprócz aparatury – ani okien, ani plakatów na ścianach, ani magazynów. Nawet nudnego egzemplarza „Golf Digest”.

      Jane położyła się na stole i wbiła wzrok w sufit. Położywszy ręce na wydętym brzuchu, oczekiwała znajomego kuksańca wymierzonego maleńką nóżką lub łokciem, ale niczego nie wyczuła. No, dziecinko, daj mi jakiś znak. Powiedz, że wszystko pójdzie dobrze.

      Z klimatyzatora powiał strumień zimnego powietrza. Jane zadrżała w cienkiej koszuli i zerknęła na przegub, ale na miejscu zegarka była plastikowa bransoletka. Nazwisko pacjenta: Rizzoli Jane. Ten pacjent nie jest szczególnie cierpliwy. Zacznijcie już!

      Naraz po skórze jej brzucha przebiegł dreszcz. Poczuła, że napinają się mięśnie macicy. Łagodnie się zacisnęły, a po chwili rozluźniły. Skurcze! Nareszcie!

      Rzuciła okiem na ścienny zegar. Była 11:50.

      Rozdział szósty

      Koło południa temperatura przekroczyła trzydzieści stopni Celsjusza, zmieniając chodniki w patelnie. Nad miastem wisiała siarkowa letnia mgiełka. Z parkingu przed biurem lekarza sądowego zniknęli reporterzy, więc Maura mogła, nienagabywana, przejść przez Albany Street i wejść do centrum medycznego. Jechała windą z pół tuzinem świeżo upieczonych stażystów po pierwszym miesiącu praktyki i przypomniała sobie maksymę: „Nie choruj w lipcu”, wyniesioną ze szkoły medycznej. Są tacy młodzi, pomyślała, patrząc na ich gładkie twarze, na włosy jeszcze nieprzyprószone siwizną. Zauważyła, że ostatnio coraz częściej zwraca uwagę na takie cechy u ludzi, z którymi ma do czynienia – u lekarzy, policjantów… Jacy młodzi są ci stażyści. Ciekawe, co sobie o mnie myślą? Kobieta w średnim wieku, bez fartucha, bez plakietki z tytułem doktora medycyny? Może myślą, iż jestem krewną któregoś z pacjentów, niewartą zainteresowania? Kiedyś była taka sama jak oni – młoda, pewna siebie, w białym fartuchu. Zanim życie nauczyło ją pokory.

      Drzwi windy otworzyły się i stażyści ruszyli na oddział, a Maura za nimi. W białych kitlach minęli niezaczepieni stanowisko pielęgniarek, tylko ją, będącą w „cywilnym” ubraniu, zatrzymał strażnik.

      – Przepraszam, czy pani kogoś szuka?

      – Przyszłam odwiedzić pacjentkę. Wczoraj wieczorem została przywieziona na OIOM. Wiem, że dziś rano ją tu przeniesiono.

      – Nazwisko pacjentki?

      Maura się zawahała.

      – Jej nazwisko nie jest znane. Doktor Cutler powiedział mi, że leży w pokoju czterysta trzydzieści jeden.

      Strażnik przyjrzał się jej bacznie.

      – Przykro mi. Dziennikarze od rana bombardują nas telefonami. Nie odpowiadamy na żadne pytania dotyczące tej pacjentki.

      – Nie jestem dziennikarką. Nazywam się Isles i jestem lekarzem sądowym z biura naprzeciwko szpitala. Powiedziałam doktorowi Cutlerowi, że przyjdę sprawdzić, jaki jest stan pacjentki.

      – Mogę zobaczyć pani dowód tożsamości?

      Maura pogrzebała w torebce i położyła na blacie legitymację. Mam za swoje, że nie przyszłam w fartuchu, pomyślała. Patrzyła na stażystów, którzy kroczyli majestatycznie korytarzem, wyglądając jak stado białych gęsi.

      – Proszę zadzwonić do doktora Cutlera – zaproponowała. – On mnie zna.

      – Nie trzeba. Myślę, że wszystko w porządku. – Strażnik oddał jej legitymację. – Było tyle zamieszania z tą pacjentką, że musieli przysłać ochroniarza. – Kiedy oddalała się korytarzem, zawołał za nią: – On też pewnie będzie chciał panią wylegitymować.

      Szła do pokoju 431 z legitymacją w ręku, przygotowując się do odpowiedzenia na kolejną serię pytań, ale przed zamkniętymi drzwiami ochroniarza nie było. Już miała zapukać, gdy nagle usłyszała wewnątrz głuche uderzenie, a potem dźwięk upadającego metalowego przedmiotu.

      Wpadła do pokoju i zobaczyła straszny widok. Obok łóżka stał lekarz, sięgając po pojemnik kroplówki. Z drugiej strony pochylony nad pacjentką ochroniarz próbował skrępować jej ręce. Stolik przy łóżku przed chwilą się przewrócił, a podłoga była śliska od rozlanej wody.

      – Pomóc wam? – spytała Maura.

      Lekarz spojrzał na nią przez ramię; spostrzegła błysk niebieskich oczu i krótko ostrzyżone blond włosy.

      – Nie trzeba. Wszystko


Скачать книгу