Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
ne/>

      Tytuł oryginału: La vispera de casi todo

      © Victor del Árbol, 2016

      Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

      Copyright © 2019 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

      Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

      Redakcja: Bogusława Wójcikowska

      Korekta: Marta Chmarzyńska, Edyta Malinowska-Klimiuk

      ISBN: 978-83-8110-820-1

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

      Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

      WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

      ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

      tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

      e-mail: [email protected]

      www.soniadraga.pl

      www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

      E-wydanie 2019

      Skład wersji elektronicznej:

      konwersja.virtualo.pl

      Dla mojej towarzyszki życia, Loli

      Bo tylko ona patrzy na mnie tak, żeby mnie zobaczyć.

      Miłość jest także i tym…

      Piekło to są inni.

JEAN-PAUL SARTRE, Przy drzwiach zamkniętych

      Szaleniec jest człowiekiem, który postradał wszystko oprócz rozumu.

GILBERT K. CHESTERTON, Ortodoksja

      Wstęp

Malaga, lato 2007 r

      Germinal głęboko westchnął. Nigdy by nie przywykł do panujących na południu upałów. Były nie do zniesienia. Musiały być nie do zniesienia również dla ludzi przyzwyczajonych do wędrowania po tym pustkowiu. Po twarzy spływały mu krople potu, dokuczliwe jak mrówki, ale nie próbował już nawet ocierać ich wierzchem dłoni. Pozwalał, by zalewały mu bladoniebieskie oczy, kiedy omiatał wzrokiem równinę. W polu jego widzenia na tle horyzontu odcinała się jedynie kępa topoli, która na tej pustyni wydawała się fatamorganą. Kilka metrów dalej przebiegał rów irygacyjny, nad strumyczkiem brunatnej wody unosiła się chmara owadów. Lekki wietrzyk, którego szum zlewał się z bzyczeniem trzmieli, na próżno próbował tchnąć w to wszystko nieco życia.

      Splunął na ziemię, odwrócił się do samochodu i otworzył drzwi od strony pasażera.

      – Wysiadaj – nakazał Człowieczkowi; nie sposób było inaczej myśleć o tym bezbarwnym osobniku, który siedział skulony na fotelu i obserwował go ze strachem, przykładając zakute w kajdanki dłonie do opuchniętego policzka. Miał złamany nos i rozciętą wargę.

      – Popełniłem błąd – wybełkotał.

      Germinal powoli pokręcił głową, zdegustowany. To nie był żaden błąd, a czas na usprawiedliwienia już się skończył.

      – Powiedziałem, żebyś wysiadł z samochodu!

      Człowieczek poczuł w uszach siłę tego rozkazu, mimo to nie ruszył się z miejsca. Germinal musiał złapać go za poły i wyciągnąć z auta. Lekkie popchnięcie wystarczyło, żeby się zachwiał i upadł na twarz, wzbijając chmurę żółtawego pyłu. Nie pomógł mu się podnieść. Zaczekał, aż sam wstanie. Człowieczek drżał jak liść na chwilę przed oderwaniem się od gałęzi, nie budził w nim jednak ani krzty współczucia.

      – Gdzie?

      Człowieczek zamrugał i zmrużył oczy. Kajdanki wrzynały mu się mocno w nadgarstki, krew przestała dopływać do palców. Oślepiało go słońce, przekrzywił głowę, jakby chciał przed nim uciec. Niemrawo wskazał w kierunku topoli.

      – W opuszczonym szałasie pasterskim.

      – Prowadź.

      Ruszyli równiną. Za drzewami i rozpadającą się chatą ciągnęło się to samo wyschnięte pustkowie i to samo bezchmurne niebo. Pozostałości szałasu pasterskiego wyrastały pośrodku niczego jak prehistoryczne ruiny albo opuszczony punkt kontroli granicznej. Ostała się tylko jedna z czterech ścian i niewielka studnia bez wody z zardzewiałym walcem. Dwie przepiórki poderwały się do lotu, wystraszone pojawieniem się obcych.

      Germinal powiódł dookoła nieufnym spojrzeniem, jakby obawiał się zasadzki. Kwestia przyzwyczajenia. Chwycił Człowieczka za łokieć i powoli podeszli do szałasu. Przyjrzał się ruinom. Zaschnięte odchody, przegniłe belki dachu, ślady po ognisku. Kawałki potłuczonej butelki mieniły się niczym fałszywe szmaragdy.

      Pośrodku tego wszystkiego leżały zwłoki. Porzucone jak jeszcze jeden śmieć. Twarzą do ziemi, niedbale przysypane trawą i kamieniami, spod których wystawały palce jednej dłoni i stopa obuta w sandał z urwanym paskiem. Jeszcze nie cuchnęły.

      Kilka drobnych szczegółów pozwalało nakreślić bieg wydarzeń, jakie się tu rozegrały. Nie rzucały się w oczy, wystarczyło odwrócić wzrok, żeby ich nie dostrzec. Ale były tu: ślady drapania na ziemi, zmięte chusteczki użyte do wytarcia spermy, plamki na kamieniach, które można by uznać za wyschnięte krople deszczu, gdyby nie to, że nie padało od potopu. Germinal zwrócił też uwagę na coś, co nie powinno było się tu znaleźć: zerwany złoty łańcuszek leżący obok małego kawałka materiału zabrudzonego kałem i moczem, dowód, że zakończyło się tu przedwcześnie czyjeś życie. Kolorowe baloniki na dziecięcych majteczkach. Wziął głęboki oddech, próbując zapanować nad skurczem żołądka, nad chęcią, by krzyczeć, aż zedrze sobie gardło.

      Podniósł głowę. Smuga pary kreśliła na niebie wznoszący się łuk. Mikroskopijny samolot błyszczał w oddali, nieosiągalny. Gdyby któryś z pasażerów wyjrzał w tym momencie przez okno, pomyślałby, że na dole nie ma nic ani nikogo. Żadnej szosy, żadnych zabudowań. Nawet polujący na króliki myśliwy nie odkryłby zwłok, chyba że byłby z którymś ze swoich chartów. Słońce i owady dokonałyby reszty. Wiatr powoli żłobiłby kości, tak jak żłobi góry. Starłby je na proch. Jakby nie istniały.

      Człowieczek pochlipywał. Zawsze tak robią, kiedy wiedzą, że zostali zdemaskowani. Kręcił głową, jego łzy wydawały się szczere. Przerażony, obracał się w kółko.

      – To był wypadek, musi mi pan uwierzyć!

      „Szaleńcy”, pomyślał Germinal; świat jest pełen zwyrodnialców, postrzegających ludzi, jakby stanowili jedynie część scenerii, w której przebiega ich życie. Nie widzą ich, nie są świadomi ich istnienia, mijają ich albo depczą, wykorzystują, tratują, a potem wyrzucają jak śmieci.

      Błyskawicznie się wyprostował i wbił palce w obojczyk Człowieczka, który cicho zawył. Germinal dalej naciskał, aż Człowieczek ukląkł przed częściowo zasłoniętym ciałem.

      – Przyjrzyj jej się!

      Człowieczek rozglądał się dookoła, omijając zwłoki. Germinal złapał go za brodę i zmusił do patrzenia.

      – Przyjrzyj


Скачать книгу