Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
to chwilę później inspektor siedzi na niewygodnym krzesełku w prywatnym pokoju w klubie i patrzy, jak kobieta masturbuje się naga na łóżku.

      – Tylko dla ciebie, kotku.

      Ibarra musi odwrócić wzrok od łydek, gołych pośladków i cherlawych nóg prostytutki. Ma drobne, ściśnięte palce u stóp jak mała dziewczynka. Wije się przed nim bez wstydu, ale z oczami utkwionymi w przeszklony sufit – wypatruje kawałka bezchmurnego nieba. Wreszcie udaje, że doszła, w końcowym akcie godnym operetki.

      – Podobało ci się? – pyta, zbierając ubranie w drodze do łazienki.

      Ibarra widzi wyraźnie, jak będzie wyglądała bez makijażu, kiedy obudzi się rano i pójdzie przygotować kawę dla swojego chłopaka, który być może nie wie, czym się zajmuje. Wyobraża sobie, jak kocha się z tym, którego naprawdę pożąda. Wieloletnie doświadczenie w dłoniach i ustach.

      – Masz rację. Byłaś fascynująca.

      Rajski Ptak posyła mu uśmiech uszczęśliwionej dziewczynki i zamyka się w łazience. Inspektor włącza telewizor i zmienia kanał porno na wiadomości.

      Relacjonują sprawę zabójstwa w Barcelonie. Od rana powtarzają w kółko te same migawki; w końcu Hiszpania to nie Stany Zjednoczone, nie co dzień znajduje się trupa na środku ulicy. Nogi wystają spomiędzy kół zaparkowanych samochodów, ułożone w dziwaczny sposób, stopami na zewnątrz, tworząc literę X. Prawa nogawka spodni jest podciągnięta, odsłania bardzo bladą łydkę i ślad po ściągaczu czarnej skarpetki. Głowa dotyka czołem krawężnika, otoczona kałużą krwi, która równie dobrze mogłaby być kałużą czegokolwiek innego. Postrzelono go w tył głowy, jasne włosy tworzą miazgę z ciemną dziurą pośrodku. Ma otwarte powieki, ale źrenice zastygły jak u lalki; to nie są prawdziwe oczy, wyglądają jak namalowane. Sztywne, przyklejone do ciała dłonie odwrócone są grzbietem do góry.

      Ibarra podkręca dźwięk. Głos niewidzialnego narratora gorączkowo relacjonuje wydarzenia. Podobno ofiara miała w kieszeni marynarki tomik poezji Juana Gelmana, spiker podkreśla ten osobliwy szczegół przesadnie dramatycznym tonem.

      – Jakby zmarli nie mieli prawa czytać wierszy – mruczy Ibarra.

      – Nie powinni przenosić ciała w ten sposób. Niedelikatnie – szepce Rajski Ptak; weszła do pokoju ubrana, susząc włosy ręcznikiem. Jej oczy, znów przygotowane na wojnę, badawczo prześlizgują się po telewizyjnych obrazach.

      – Strzelono mu z bliska w tył głowy dziewięciomilimetrową kulą. Co za różnica, jak go przenoszą? Nie żył, zanim jeszcze upadł na chodnik.

      Rajski Ptak przygląda się twarzy inspektora, przyprószonym siwizną włosom, cieniowi zarostu wokół ust, wystającym kościom policzkowym. Ma ładne niebieskie oczy. Szkoda, że ich spojrzenie jest takie twarde.

      – Nie ciekawi cię, kim był ten człowiek, jego historia?

      Ibarra drapie się po brodzie paznokciem kciuka, patrzy na obrazy w telewizorze jak na coś, co nie ma z nim nic wspólnego.

      – Każdy ma swoją historię, ale generalnie przy rozwiązywaniu spraw ograniczam się do konkretów. A potem staram się zapomnieć.

      Kobieta uśmiecha się, ostrożna jak nocne zwierzę.

      – „Konkrety”. To słowo nie zakłada zbytniego zaangażowania.

      – Ale zakłada doświadczenie – mówi Ibarra.

      Jej smutne oczy szukają schronienia na ekranie telewizora. Nie daje za wygraną.

      – Dlaczego go zabili?

      Inspektor traci cierpliwość.

      – Strzelono do niego i nie żyje. To się liczy – stwierdza, posługując się uproszczoną logiką przyczynowo-skutkową. Chociaż nie miał takiego zamiaru, brzmi to nieprzyjemnie cynicznie. Rajski Ptak nieufnie mierzy go wzrokiem.

      – Chyba nie przepadasz za rodzajem ludzkim?

      Ibarra wzrusza ramionami. Myśli o Carmeli i o jej zajęciach jogi.

      – Na pewno ktoś czeka, żebyś wzięła go za rękę i pocieszyła.

      Ibarra zapalił papierosa na parkingu przed klubem. Zaciąga się powoli, siedząc na masce samochodu. Szuka konstelacji gwiazd, których nazw i kształtów nauczył się jako mały chłopiec. Ani śladu łez Świętego Wawrzyńca. Myśli o najeżonych kolcami snach swojego syna, o koszmarach, które nie pozwalają mu spać i przez które zrywa się z łóżka zlany potem. Na pewno Carmela siedzi teraz przy Samuelu, próbuje go uspokoić, wygląda przez okno i mówi, żeby zacisnął mocno oczy i wypowiedział życzenie, czekając na swoją spadającą gwiazdę.

      – Pomyśl jakieś życzenie, Samuelu.

      – Co tylko chcę?

      – Co tylko chcesz.

      – Chcę dyrygować własną orkiestrą.

      Ibarra dopala papierosa do samego końca i zdaje sobie sprawę, że nie ma gdzie uciec. Może jedynie przełknąć ślinę.

      Podskakuje na dźwięk telefonu. Wyświetla się numer komisariatu. Pozwala komórce dzwonić, spogląda na ekran, zastanawiając się, co będzie, jeśli nie odbierze. Nic. Świat może kręcić się dalej bez niego.

      Kilka minut później telefon ponownie dzwoni. Tym razem odpowiada.

      Dyżurny operator odebrał zgłoszenie ze szpitala prowincji. Na oddział ratunkowy trafiła poturbowana kobieta. Jej stan jest ciężki. Ibarra nie okazuje najmniejszego zainteresowania. Każe wysłać patrol. Ale operator nie daje się zbyć.

      – Kobieta mówi, że będzie rozmawiać tylko z panem. Twierdzi, że zna pana osobiście.

      Ibarze ciśnie się na usta przekleństwo, mimo to zwleka się z maski, wsiada do samochodu i bez pośpiechu rusza w stronę szpitala. Włącza radio, trafia na jedną z audycji dla nocnych marków, którzy dzwonią do prowadzących wyłącznie po to, by się upewnić, że jest ktoś po drugiej stronie ich milczenia. Wyłącza radio. Ludzie są samotni, powinni się z tym pogodzić.

      Lekarka z oddziału ratunkowego stara się trzymać fason, ale nie udaje jej się ukryć zmęczenia. Każdy ma swoje życie, a tej nocy wszyscy zdają się być na granicy wytrzymałości. Ibarra jest świadom, że jego ubranie cuchnie papierosami, że ma kleisty oddech charakterystyczny dla osób, które maskują opary alkoholu gumą do żucia. Odsuwa się nieco od lekarki – która pachnie nieskazitelną higieną – i skupia uwagę na leżącej na łóżku kobiecie. W jej ciele trudno się doszukać śladów człowieczeństwa.

      – Musieliśmy podać jej bardzo silny środek, żeby złagodzić ból. To cud, że żyje.

      „Kolejna, która wierzy w cuda”, myśli Ibarra. Lekarka wylicza długą listę obrażeń. W ludzkim ciele jest około dwustu kości. Niewielu ortopedów potrafiłoby wyrecytować je z pamięci, a większość ludzi nawet nie wie, po co tam są, pod warstwami skóry, tłuszczu i mięśni. Nosimy je w sobie przez całe życie, nie przywiązując do nich wagi, do czasu aż zaczną niszczeć, pękać, sztywnieć. Dopiero wtedy paliczki, rzepka, kłykcie, grzebień biodrowy czy łopatka nabierają ogromnego znaczenia. Wszystko, co nas podtrzymuje, przerażająco łatwo się kruszy, gmach naszego ciała zaczyna się walić.

      Ibarra nie słucha. Skupił się na siniakach, na ranach ciętych, na otarciach. Jego umysł kreśli hipotezy.

      – Została zgwałcona?

      Lekarka zaprzecza.

      – Nie ma śladów nasienia, ginekolog nie znalazł też otarć w pochwie ani odbycie. Ale przeprowadzimy dodatkowe badania.

      – Mówi pani, że o mnie pytała.

      Lekarka


Скачать книгу