Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
Stoi obok nadkomisarza i przedstawiciela rządu, mruży oczy oślepiony błyskającymi fleszami. Widać, że czuje się jak uzurpator, schwytany w chwili, która do niego nie należy. W wieku pięćdziesięciu trzech lat nie oczekiwał już niczego takiego. Awans, telewizja, gotowe formułki w odpowiedzi na pytania dziennikarzy, uściski rąk (setki dłoni dotykających przelotnie jego palców, dłoni wszelkiego rodzaju: delikatnych, zdecydowanych, nieśmiałych, wdzięcznych, nieufnych), samochody trąbiące na jego widok. Ludzie go kochali, podobno czuli się bezpieczniejsi, wiedząc, że ktoś taki jak on czuwa nad spokojnym snem ich samych, ich dzieci i bliskich.

      Wszystko to należy już do przeszłości. Ludzie zapominają o strachu, gdy tylko poczują się uwolnieni od tego, co go budziło. Wtedy zaczynają się pytania, zeznania świadków – fałszywych i prawdziwych – donosy do prasy, podejrzenia, wątpliwości. Mówi się, że policja wznowi śledztwo w sprawie Amandy, że doszło do nieprawidłowości, że niektóre dowody powinny zostać ponownie przeanalizowane. Mówi się nawet, że może zostać oskarżony o stosowanie tortur i o morderstwo. Niektórzy od lat ostrzyli sobie na niego zęby, inni przyłączyli się do linczu. Wiedzą, gdzie uderzyć. Dla Ibarry to koszmar, który każe mu wracać myślami do tamtego upalnego lata 2007 roku.

      Ale najgorsi nie są ci, którzy nękają go anonimowymi telefonami i obrażają na portalach społecznościowych, ukrywając się za nickami. Ani nawet ci, którzy posuwają się o krok dalej i zostawiają mu liściki z pogróżkami w skrzynce czy za wycieraczką samochodu. Nie, najgorsi są ci, którzy strzelają torpedami w jego słaby punkt: Samuela. Ibarrę najbardziej boli, kiedy wchodzi przypadkiem na jakąś stronę internetową i natyka się na anonimowe komentarze osób, które posługując się fałszywą tożsamością, wyśmiewają jego syna i obrzucają go wyzwiskami. Albo kiedy znajduje w skrzynce na listy zdjęcia Samuela z obelżywymi podpisami nawiązującymi do jego choroby. „Gnom”, „dziwoląg”, „potwór” – takie okrutne drwiny budzi jego wygląd.

      Samuel jest delikatny, kruchy, zbudowany jakby wbrew prawom natury i rozumowi. Cierpi na zespół Williamsa, chorobę genetyczną wywołaną brakiem chromosomu 7; stąd jego charakterystyczna twarz. Ale wygląd to jeszcze nic – najgorsze jest to, że utrata materiału genetycznego spowodowała także zaburzenia psychiczne, problemy ze wzrokiem, uzębieniem i żołądkiem. Jednak to właśnie tej straszliwej chorobie zawdzięcza swój niesamowity słuch muzyczny, choć wygląda na to, że ten dar nikogo nie obchodzi. Za pośrednictwem muzyki Samuel potrafi wyrażać swoje nastroje, komunikować się ze światem. Światem, który przez większość czasu jest dla niego niedostępny i obcy. Jeżeli żyłby wystarczająco długo, mógłby zostać niezwykłym muzykiem… Jeżeli żyłby wystarczająco długo. Dziwnie jest myśleć w taki sposób. Pierwszy raz operowano go, kiedy miał cztery latka. Teraz skończył dwadzieścia, w miejscu starych blizn pojawiają się nowe. Nie doczeka trzydziestki – będzie powoli gasł albo umrze w straszliwych męczarniach. Przyczyną będą serce albo nerki, albo wątroba. A on, jego ojciec, bohater, nie jest w stanie oszczędzić mu choćby atomu cierpienia.

      Nikt nie podejrzewa, o czym myśli Ibarra, kiedy Samuel zwija się z bólu, kiedy krzyczy, a potem milknie i wpatruje się w niego jak wyczerpane zwierzę. Czasami wyobraża sobie, że wyciąga syna z łóżka i zawozi go do lasu, by położyć kres cierpieniom ich obu. To byłaby szybka śmierć. Mgła spowiłaby podszycie, wilgotne pnie, gładkie kamienie, strumyki. Kilka dni później przypadkowy spacerowicz znalazłby przysypane liśćmi ciała. Obaj zaznaliby spokoju, nareszcie.

      Ta myśl, zabicie własnego syna, budzi w nim przerażenie, ale nie potrafi się od niej uwolnić.

      Przygląda się leżącemu na biurku pistoletowi, zwrócona w jego stronę lufa szeptem obiecuje spokój i zapomnienie. Waży go w prawej dłoni i z trzaskiem odciąga zamek. Kula to idealny, estetyczny przedmiot. Tabletka przeciwbólowa, ostateczny lek. Czeka gotowa, aż podejmie decyzję. Jak co noc, od trzech lat. Ibarra otwiera usta, przechodzi go dreszcz, kiedy metal dotyka języka. Zaciska zęby na lufie, żeby nie drżała, i zgina dłoń trzymającą pistolet. Jeden strzał, błysk, a potem wtopi się w mrok. Proste, pod warunkiem że się nie zawaha. Kiedy już nie da się cofnąć, chwila niezdecydowania może okazać się zgubna. Widział to u innych. Lepiej przytrzymać nadgarstek drugą ręką, mocno go ścisnąć i zamknąć oczy, żeby nie widzieć, jak wybuchają.

      Wstrzymuje oddech, zaciska powieki, szuka palcem spustu. Naciska – jak zawsze nie do końca – i natychmiast cofa palec, w makabrycznym tańcu, który szarpie mu nerwy. „Zrób to wreszcie, do jasnej cholery!”, krzyczy w swojej głowie. Jednak i tej nocy pokonuje go niemoc. Opuszcza pistolet między kolana, z jego ust wydobywa się niemy krzyk. Desperacja bez końca. „Tchórz, jesteś przeklętym tchórzem”.

      Przez kilka minut siedzi nieruchomo, nieobecny duchem. Potem otwiera kasetkę z drewna sandałowego, ręcznie rzeźbioną, z wizerunkiem bogini Parwati na wieczku. Prezent od żony, ma w niej chować złe wibracje. Ibarra wykrzywia usta w słabym uśmiechu. „Złe wibracje”. Trzyma w niej tabletki z perfenazyną i klozapiną, które skrycie zażywa. Gdyby dowiedzieli się o tym jego przełożeni, natychmiast wysłaliby go na zwolnienie.

      Połyka je bez popijania i stara się nie myśleć. Ale myśli same wbijają mu się w głowę. Dlatego musi usłyszeć czyjś głos, uwolnić się od ogłuszającej ciszy, która unieruchamia go niczym dyby.

      Policjant w mundurze zagaduje go, kiedy jest już przy drzwiach.

      – Inspektorze, przyszedł ten faks z Barcelony.

      Ibarra rzuca okiem na kartkę, którą podaje mu funkcjonariusz. Naszkicowany węglem portret pamięciowy niczym niewyróżniającego się faceta i rysopis, tak niedokładny, że pasowałby niemal do każdego. W punkcie „uwagi” zaznaczono, że to główny podejrzany o zabójstwo staruszka w Barcelonie. W telewizji przez cały dzień nie mówiono o niczym innym. Informacja została rozesłana do wszystkich komisariatów w kraju. Dla policji to sprawa priorytetowa. Ale nie dla Ibarry.

      – Rozdaj to patrolom i powieś na tablicy.

      Nie odwracając głowy, wychodzi na ulicę i zatrzymuje się na krawężniku. Zapala papierosa, spoglądając na księżyc. Przynajmniej noc nie zadaje mu pytań.

      W pobliżu każdego komisariatu znajduje się bar czy klub otwarty przez jakiegoś oportunistę, podobnie jak przy każdym cmentarzu jest zakład pogrzebowy, a przy każdej szkole – sklepik ze słodyczami. Przy szosie mruga neonowy szyld, nadając plastikowym palmom surrealistyczne barwy. W oczku wodnym przy wejściu do klubu pływa kilka niedopałków. Bramkarz wita Ibarrę drwiącym śmieszkiem.

      – Dobry wieczór, inspektorze. Wizyta służbowa?

      Ibarra nie odpowiada. Powłócząc nogami, wchodzi do środka i niknie pośród niewyraźnych cieni poruszających się na parkiecie. Po prawej stronie ciągnie się długi bar z matowego szkła, przy którym stoją wysokie taborety; po lewej, obok podwyższenia z rurą do tańca, wydzielono strefę z niskimi fotelami i stolikami, na których ustawiono plastikowe kwiaty i elektryczne świeczki. Ibarra opada na kanapę, cuchnącą zbyt wieloma ciałami i przepaloną papierosami w zbyt wielu miejscach. Ale noc pochłania wszystko, a kiedy o świcie to wyrzyga, nie będzie już świadków.

      Kobiety z tej nory wyglądają na takie, jakimi są: groteskowo i przygnębiająco wypacykowane duchy o wychudzonych ciałach. Rozpoznaje niektóre z nich, są też nowe. Wszystkie twarze zlewają się jednak w to samo wrażenie smutku, który walczy z oczywistością upadku tych kobiet. Jedna z nich podchodzi do inspektora. Obcisły gorset podnosi upstrzone brokatem piersi. Siada mu na kolanach z bezwstydną poufałością osoby, której spieszno do pominięcia niepotrzebnych wstępów. Wołają na nią Rajski Ptak – bez cudzysłowu.

      – Nazywają mnie tak, bo przy mnie każdy może odlecieć – oznajmia z wyświechtaną lubieżnością, która napełnia smutkiem, zamiast podniecać.


Скачать книгу