Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
jest napięta, czuje mrowienie pod szwami. Własne ciało jeszcze nigdy nie wydawało jej się tak ciężkie, jest jak blok cementu miażdżący jej żebra. Spuchnięta powieka się otwiera. Pierwszymi rzeczami, które widzi, są sufit, irytujące światło; wyłożony brązowymi płytkami pokój, szafa, w której ktoś powiesił jej ubranie, stojąca przy łóżku aparatura medyczna stopniowo nabierają kształtów. Jeszcze nie wróciła do końca, nadal lawiruje między dwiema strefami rzeczywistości. Ma wrażenie, że właśnie narodziła się w jakimś nieznanym świecie. Nie jest martwa, świat powinien był się skończyć, ale się nie skończył. Oczywiste myśli wprawiają ją w osłupienie. Słowa wzbraniają się przed wyjściem z ust, ich miejsce zajmują straszliwe obrazy, które mogą zostać wyrażone jedynie w zawziętym milczeniu. Jeszcze kilka godzin wcześniej myślała o szczęściu, a teraz budzi się zdjęta trwogą, że straciła coś niezwykle ważnego.

      – Słyszy mnie pani?

      Czuje czyjeś palce, nie przypuszczają na nią szturmu, ale jedynie jej towarzyszą, przesuwając się po linii włosów. Męskie palce pachnące tytoniem. Rozpoznaje te palce i ten głos, w którym współczucie łączy się z niezłomną życzliwością. Zgina szyję tak, jakby była rozkręconą sprężyną. Twarz, którą ma przed sobą, powoli nabiera ostrości: widzi uśmiech, ładny, pogodny, braterski. Stara się ułożyć usta, wargi i język do mówienia; porządkuje myśli i podejmuje ryzykowną próbę wyrzucenia ich z siebie za jednym razem. Z przerażeniem słyszy nosowy, słaby, płaczliwy głos, którego nie identyfikuje, chociaż należy do niej.

      – Witaj, Germinalu.

      Każde wymówione imię ma w sobie coś czystego i jasnego, znajome ciepło rozpoznania, jest niczym całus w policzek. Ale Germinal Ibarra nie przywykł do takich emocjonalnych ciosów poniżej pasa. Nikt nie zwraca się do niego po imieniu, krępującym spadku po ojcu. Używa go tylko Carmela, jego żona: kiedy się złości, rezygnuje z czułych zdrobnień. Germinal to mroczne drzwi, które otwierają się dla niewielu.

      – My się znamy?

      Kobieta zdobywa się na wysiłek i przełyka zaschniętą pianę, która zapycha jej gardło. Ibarra skwapliwie podsuwa jej szklankę i ostrożnie pomaga napić się wody. Widać, że ma wprawę w opiekowaniu się Samuelem, zaspokaja jego potrzeby niczym życzliwy, uczynny strażnik. Kobieta próbuje odwzajemnić uśmiech, ale jej usta wykrzywia grymas bólu.

      – Tak ze mną źle, że mnie nie poznajesz? – szepce i znów przeraża ją własny głos.

      Ibarra dogłębnie studiuje zniekształconą twarz kobiety. Ciemne krótkie włosy, oczy ginące pod posiniaczonymi, opuchniętymi powiekami, zapadnięte policzki, złamany nos, żywe mięso zamiast ust. Ale odnajduje jakieś znajome, odległe echo w jej głosie: jest jak stara zapomniana melodia. Rozpoznaje ten lekki południowy akcent i to arystokratyczne brzmienie kształtowane od dzieciństwa na lekcjach dykcji. Zaczyna przeszukiwać oderwane od siebie fragmenty własnego życia – zbitki lat, głosów i twarzy – z których wreszcie wyłania się wyraźne wspomnienie kobiety zupełnie niepodobnej do tej.

      – Niemożliwe – szepce, z niedowierzaniem kręcąc głową.

      Tamta miała włosy w kolorze połyskliwej czerwieni, jej ciemne oczy też były inne, nie przypominały tych zniekształconych, opuchniętych kółek. Jednak nie ulega wątpliwości, że to ona: Eva Malher.

      Przez długą chwilę dzieli ich głębokie milczenie.

      – Od miesięcy wszyscy cię szukają – mówi Ibarra, próbując otrząsnąć się ze zdziwienia.

      – Nie mogłam dłużej wytrzymać. Musiałam od tego uciec. Wszyscy jakby zapomnieli. Ale ja nie potrafiłam przestać myśleć o tym, co się stało.

      Ibarra powoli kręci głową. On także chciałby wszystko wymazać, udawać, że nigdy się nie wydarzyło. Myśli o topolowym zagajniku nieopodal jego domu. Lubi spacerować tam z Carmelą, po deszczu, kiedy z koron drzew kapią krople, puszczając oko do słońca. Teren jest wilgotny, pachnie świeżością i życiem. Ale Ibarra nagle nieruchomieje na widok jakiegoś nieistotnego szczegółu, mrowiska, omszałego kamienia, złamanej gałęzi… i cofa się o trzy lata, do Malagi, znowu stoi z Człowieczkiem w ukrytym pośród topoli szałasie. Wtedy Carmela pyta go, o czym myśli. Chciałby jej powiedzieć, ale nie potrafi znaleźć właściwych słów; na próżno ich szuka, nie istnieją. Takie samo dławiące milczenie ścisnęło mu gardło, kiedy znalazł zwłoki córki Evy Malher.

      – Co ci się stało? – pyta, starając się odsunąć od siebie myśli o tamtym poranku sprzed trzech lat, który nadal go prześladuje.

      Eva Malher bierze głęboki wdech i mruga powiekami; przy okazji wyłapuje jeden z obrazów dryfujących na jej źrenicach.

      – Przez jakiś czas śniłam, że mogłabym stać się kimś innym, że mogłabym zacząć wszystko od początku. Pojechałam na koniec świata, zmieniłam imię i kolor włosów. Ale na nic się to nie zdało. Wszystko jedno, czy nazywam się Eva, Elvira czy Paola, czy mam rude, czy czarne włosy. Moja natura jedynie przyczaiła się w tej postaci, którą dla siebie stworzyłam, i czekała na właściwy moment, żeby powrócić. I mój sen się skończył.

      Ibarra przygląda jej się z uwagą.

      – Sny są wyłącznie po to, żeby się z nich budzić – mówi wreszcie.

      Ona przytakuje i słabo ściska mu dłoń. Porusza się, chce usiąść na łóżku. Inspektor jej pomaga. Podkłada pod plecy poduszki. Odsuwa z czoła kosmyk włosów.

      – Staramy się uciec przed naszym przeznaczeniem, nie zdając sobie sprawy, że zmierzamy w jego kierunku – podsumowuje Eva.

      Ibarra wzrusza ramionami. Jego zdaniem ludzie bronią się przed przyznaniem, że ich życie jest dziełem przeklętego przypadku. Uparcie szukają usprawiedliwienia, bo nie potrafią pogodzić się z mdłościami wywołanymi przez poczucie bezsensu.

      – Evo, musisz mi opowiedzieć, co się stało.

      Ona wydaje z siebie jęk bólu niczym ranne zwierzę szukające miejsca, w którym będzie mogło umrzeć. Ranne zwierzęta budzą współczucie, ale są niebezpieczne, ból doprowadza je do szaleństwa, lepiej zostawić je w spokoju. Mimo to nie potrafimy się powstrzymać, żeby do nich nie podejść. Patrzy na niego. Jej spojrzenie mąci lekki wyrzut, Ibarra wyczuwa w nim bezbronność i upartą samotność, która stała się dla Evy niczym druga skóra.

      – Znasz Punta Caliente?

      Inspektor zaprzecza ruchem głowy.

      – Piękne miejsce, zwłaszcza kiedy morze jest spokojne. Powinieneś się tam kiedyś wybrać.

      – To tam byłaś przez ostatnie miesiące?

      Czeka na odpowiedź, ale Eva zamyka oczy. Przez moment myśli, że zasnęła. Lekarka uprzedziła go, że nie powinien jej męczyć, jest pod wpływem środków przeciwbólowych. Gładzi ją po ręce. Współczuje jej. Nie z powodu tego, co ją spotkało, ale tego, co nastąpi, kiedy wszyscy dowiedzą się, że dziedziczka imperium Malherów wróciła. Ostrożnie umieszcza jej dłoń na brzuchu i zbiera się do wyjścia, ale wtedy Eva kaszle i niespokojnie się porusza.

      – Nie odchodź. Zostań ze mną – szepce.

      Ibarra przełyka ślinę i zaciska szczęki. Nie zdoła przed tym uciec.

      Eva długo nie może zasnąć. Oddycha ciężko, jakby we śnie wspinała się po stromym zboczu. Jęczy, skarży się, drgające powieki żyją własnym życiem, tężeje jej twarz. Jednak powoli się uspokaja, zapada w sen, zesztywniałe rysy są niczym gliniana maska. Ibarra odsuwa się i po cichu wychodzi z pokoju. Opiera się o ścianę i wycieńczony pociera skroń. Musi się czegoś napić, ale pod ręką nie ma niczego, co zaspokoiłoby pragnienie, które pali mu gardło: pragnienie


Скачать книгу