Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
skórę, o wszystkim zapomnieć. Krople deszczu, wielkie i zimne, ześlizgiwały się po szybie drżącego okna.

      – Niechby już przestało padać – szepnęła, przerywając milczenie.

      Dolores rozparła się na krześle, kładąc na stoliku założone ręce. Znów miała wrażenie, że Paola wygląda znajomo i że coś przed nią ukrywa.

      – Nie lubisz deszczu?

      Paola pokręciła głową. Tak naprawdę to jej córka, Amanda, bała się burzy.

      Kiedy zaszła w ciążę z Amandą, miała dziewięć długich miesięcy na to, żeby wyjść ze zdumienia i pogodzić się z sytuacją. Nie chciała tego dziecka, nie czekała na nie, nie pragnęła go, nocami nieufnie oglądała swój brzuch, nie mając odwagi pomacać kuli, która zaczynała poruszać się w jej wnętrzu i stopniowo je zasiedlać. Bała się, płakała, nie mogła zrozumieć, co sobie, kurwa, wyobrażała, kiedy zrezygnowała z aborcji, ulegając naciskom Ottona. „To” było zwykłą pomyłką, łatwą do naprawienia wpadką. Nie czuła tego, co nazywają instynktem macierzyńskim: nie przemawiała do płodu ani nie kładła ręki na brzuchu, żeby go uspokoić, kiedy kopał w poszukiwaniu przestrzeni. Wykańczały ją bóle w krzyżu, pieczenie w żołądku, opuchnięte kostki. Jej życie zagrożone z powodu głupiego zaniedbania. Ale po narodzinach Amandy miała dziesięć lat na to, żeby ją poznać, i powoli zdawała sobie sprawę, że ten pulchny bobas z wielkimi oczami to kawałek jej samej: te same grymasy niezadowolenia, ta sama niewygodna pozycja we śnie, ze zgiętą ręką przywaloną ciałem, ten sam koślawy sposób biegania, który korygował się z wiekiem. Dziesięć lat na to, żeby zakochać się w tym stworzeniu.

      I wtedy odeszła. Nagle już jej nie było. Jakiś przeklęty świrus odebrał jej córkę.

      Początkowo łatwo było to zaakceptować; wystarczyło uczepić się stanu oszołomienia i niedowierzania, w którym pogrążyła się, kiedy zobaczyła ją w zimnej kostnicy. Był z nią Germinal Ibarra, miał zaczerwienione oczy, mówił do niej, próbując ją pocieszyć. Ale nawet to, że policjant dopadł mordercę, nie było w stanie przynieść jej ulgi. Ani to, że ten niepozorny Człowieczek z filmoteki, zabójca jej córki, zginął podczas próby ucieczki. Ona widziała jedynie zespoloną zszywkami ranę na mostku i woskowo-siną bladość rozchodzącą się po wyschniętym, nieopisanie martwym ciele, które w żadnym razie nie mogło należeć do jej dziewczynki.

      Apatycznie pozwoliła, żeby to Otto i ojciec zajęli się pogrzebem, kwiatami i mszą. W koszmarach wracało do niej wspomnienie bladej macki księdza robiącej znak krzyża na czole jej córki i jej własnych palców, przez które grudkowata czarna ziemia przesypywała się na białą trumnę; a także zdumionych, zażenowanych twarzy tych, którzy po pogrzebie zastali ją w kuchni pijącą z butelki lafiterothschilda, obojętną na to, że wino plami jej ładną żałobną sukienkę. Niewykluczone, że gości najbardziej krępowała jej powściągliwość w tych dłużących się wszystkim godzinach: brak emocji w oczach, gładkich pustych kulach, które nie wchłaniały ani nie odbijały światła; usta wykrzywione w zapowiedzi bólu, który w żadnym momencie nie eksplodował; milczenie połączone z powolnym kręceniem głową. Rzecz jasna, okazywanie przesadnego cierpienia i powodowanie dyskomfortu u osób, które nie miały nic wspólnego z tragedią, nie należy do dobrego tonu, jednak ta obojętność, to odsunięcie się od wszystkiego i od wszystkich, nieczekanie, aż zostanie sama, żeby lizać rany, także były niedopuszczalne u kogoś z jej pozycją społeczną. Twarze, przygnębione, kiedy się do niej przybliżały, stawały się roześmiane i beztroskie, gdy po dopełnieniu formalności spotykały się w ogrodzie na papierosa i irytujące pogaduszki. Ciągłe chichotanie z byle powodu – nieodłączna część życia – było dla jej uszu niczym ciosy zadawane nożem. Goście musieli jej wybaczyć, kiedy zamknęła się w sypialni, nie czekając na składane kościelnym szeptem kondolencje.

      Od tamtej pory zaczęła z całej duszy nienawidzić wszystkiego, co żyje. Powyrywała z ogrodu kwiaty, rozbiła stojące w holu tropikalne akwarium, połamała na kawałki płyty z muzyką klasyczną, podarła książki, jedna po drugiej spaliła wszystkie fotografie aktorów i aktorek, prześwietliła zachowane filmy, pocięła nożyczkami sukienki. Wycofała się w mrok tworzony przez opuszczone żaluzje. Któregoś razu z byle powodu uderzyła gospodynię. Chciała, by otaczały ją wyłącznie cisza i śmierć. Nocami nie spała, do świtu wpatrywała się w nierealne odbicie księżyca na powierzchni wody w basenie i zadawała sobie pytanie, dlaczego nie jest w stanie uronić choćby jednej łzy.

      Zaprzyjaźniony z ojcem psychiatra zalecił jej udział w spotkaniach jednej z tych grup wsparcia, gdzie mówienie nie oznacza pustych słów, szkodliwych rad i oskarżycielskiego milczenia (do prasy przeciekły już wówczas pierwsze pogłoski o okolicznościach towarzyszących śmierci jej córki). Podczas sesji matki – i kilku ojców – siadały w kręgu jak alkoholicy albo narkomani, napompowane bólem niczym opite krwią kleszcze, gotowe poddać się wszelkim egzorcyzmom, które pozwoliłyby im skończyć z uzależnieniem od wspomnień. Mówiły, krzyczały, płakały, ocierały gile i ślinę, ściskały się nawzajem i wbijały sobie szpilki, a pod koniec spotkania w sali zawsze unosiła się żółć daremności. Z niej nigdy nie wyciągnęli nawet jednego słowa, żadnej skargi, żadnej wymówki, żadnego lamentu. Siedziała pośród tych cieni – niczym posąg, nafaszerowana antydepresantami – nie słuchając tego, co mówią. Czasami przeglądała się w załzawionych oczach innych matek jak w wypukłym lustrze, szukała w nich swojego odbicia i z całych sił przywoływała żal i płacz. Przerażała ją ta obojętność na cudze cierpienie i niemożność okazania własnego. Ciągle mówiono jej, że musi wyrzucić z siebie ból, w przeciwnym razie ten zacznie gnić i wreszcie ją zabije. Ale jej oczy były pustynią zimnych jak głaz minerałów, smaganą wiatrem powierzchnią księżyca, po której ona, „wyrodna matka” (zaczęto ją tak nazywać, kiedy do tabloidów przeciekły plotki), bezwolnie się błąkała. Podzielenie się stratą z innymi nie przywróciłoby jej Amandy.

      Pomagały jej tylko sporadyczne wizyty inspektora Ibarry; nie chodziło o pociechę czy o towarzystwo, raczej o obopólne poczucie winy. Policjant cierpiał, oszołomiony zadawał sobie pytanie, jak mógł dopuścić do tego, żeby Człowieczek skrzywdził Amandę. Był niczym zbiornik cierpliwości, do którego ona mogła przelewać – tym razem naprawdę to robiła – całe swoje rozgoryczenie i rozpacz. Z czasem Ibarra zaczął jej opowiadać o swoim synu, Samuelu, o chorobie, która powoli go zabierała. Pokazywał jej zdjęcia jego i żony. Próbował doholować ją do brzegu i sam także tam wrócić. Nie zostali przyjaciółmi, ale potrzebowali jedno drugiego i szukali swojego towarzystwa. Czasami po prostu siadali naprzeciwko siebie i przez kilka godzin milczeli, aż robiło się ciemno i inspektor wychodził. Kiedy indziej rzucała się na niego z pięściami i mówiła, że powinien wziąć pistolet i strzelić sobie w łeb, bo śmierć Amandy to wyłącznie jego wina. On zaś ze stoickim spokojem znosił jej krzyki i ciosy, dopóki się nie wyciszyła. Któregoś dnia także Ibarra przestał ją odwiedzać.

      Opuściła grupę wsparcia i od tego momentu zaczęła się staczać jak po równi pochyłej.

      Powrót do narkotyków – które zażywała jako nastolatka i później, na studiach – okazał się łatwy. Po pierwszej podróży na kwasie odkryła, że niektóre drzwi nigdy się nie zamykają. Postrzelona małolata, którą uważała za pogrzebaną, czekała na nią z ironicznym uśmiechem, jakby po tylu latach mówiła jej: „Sporo ci to zajęło”. Do diabła z dojrzałą matką, małżeństwem, ustabilizowanym, porządnym życiem dziedziczki wychowanej w duchu surowości i pracy; chuj z Ottonem udającym wiernego, odpowiedzialnego męża, z dbaniem o wizerunek przed kamerami; żegnajcie gale charytatywne, podróże do Afryki i sponsorowanie tamtejszych szpitali; niech kto inny przejmie jej obowiązki w zarządzie rodzinnego holdingu, weźmie na


Скачать книгу