Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
na miłość boską, idź się przebrać, bo ty też się rozchorujesz.

      Daniel zamknął okno. Za późno. Kiedy się odwrócił, zobaczył dziadka, który zza jego pleców wpatrywał się w ulicę.

      – Co robisz? – Dziadek poszedł do kredensu po talerze do śniadania. Poruszał się jak w letargu. Daniel pospiesznie wziął od niego naczynia, zanim wypadłyby mu z rąk na podłogę.

      – Ja się tym zajmę.

      Mauricio usiadł bokiem na krześle, oparł ramię na stole, dłoń drugiej ręki położył na kolanie.

      – Słyszałem cię, Danielu.

      – Nie wiem, o czym mówisz. – Dziadek złapał go za nadgarstek. Daniel nie mógł uciec przed jego pytającym spojrzeniem i zmarszczonym czołem, na którym utworzyła się świadcząca o zaniepokojeniu bruzda. Próbował się skupić na właściwym ułożeniu sztućców na serwetkach.

      – Rozmawiałeś z „nią”.

      – Po prostu mówiłem do siebie na głos.

      Dziadek cmoknął językiem, jakby szukał czegoś na podniebieniu.

      – Okłamujesz mnie. – Przez chwilę bawił się niewidzialnym okruchem. – Może byłem w błędzie, sądząc, że będziemy w stanie razem stawić temu czoło.

      Daniel zrozumiał, co oznacza ta skarga.

      – Czuję się dobrze, dziadku. Po prostu kiepsko sypiam, ale biorę leki.

      – Nie jestem tego taki pewien. Powinniśmy odwiedzić lekarza i…

      – Nie zamierzam wracać do kliniki! – przerwał mu ze złością.

      Przerażał go zamknięty świat kliniki, lekarze, pielęgniarki i inni pacjenci. Nienawidził starych drewnianych podłóg, zawieszonego w powietrzu kurzu, który stawał się widoczny w promieniach słońca, schodzącej w dół łąki otaczającej budynek, zatrważającego bezruchu, jak z jaskrawej pocztówki. W ciągu dnia jeszcze jakoś sobie radził, najgorsze były noce. Kiedy gasły światła, zbiorową salę rozjaśniała jedynie czerwona żarówka nad dyżurką pielęgniarza, za szeregiem łóżek. Dyżurka miała mleczne szyby, przez które Daniel widział poruszającą się od czasu do czasu sylwetkę i blask czternastocalowego telewizora. Podczas gdy inni spali, on leżał z otwartymi oczami odwrócony w stronę tej sylwetki i bacznie obserwował jej ruchy. Wcześnie rano widział, jak pielęgniarz wychodzi z dyżurki z metalowym wózkiem. Zamykał wtedy oczy i udawał, że śpi. Słyszał turkot gumowych kółek i ciche brzęczenie wózka zbliżającego się do jego łóżka. Pielęgniarz bezceremonialnie nim potrząsał: „Czas odlecieć, mały chujku”. Daniel brał tabletki, popijał je zalatującą chlorem wodą i patrzył, jak mężczyzna oddala się, popychając wózek, i kontynuuje swoją codzienną trasę, aż w końcu znów stawał się rozmytym cieniem za szybą, jakby nic się nie wydarzyło.

      Dziadek obojętnie przyjął jego sprzeciw. Zerknął na stół.

      – Czasami trzeba na jakiś czas odsunąć się od świata, żeby móc w nim pozostać. – Prostota tych słów wystraszyła Daniela. – Zapomniałeś o łyżkach.

      Mauricio nie mówił wyłącznie do swojego wnuka, w pewnym sensie rozmawiał sam ze sobą. Odsunąć się od świata – dlatego właśnie wyruszył do Niemiec. A może dlatego, że chciał, by jego świat był inny niż w Buenos Aires. Nie miał pewności, czas mieszał mu się w pamięci. Pamiętał jednak doskonale tamtą cuchnącą kawiarnię w Düsseldorfie, do której pod koniec lat pięćdziesiątych chodzili z Pieguską i Oliveriem, w nielicznych wolnych chwilach, jakie pozostawiała im praca w fabryce Mercedesa. Mauricio często podpadał Piegusce: patrzyła na niego, czekając na coś, co dla niej miało najwyraźniej duże znaczenie, a czego on nie rozumiał.

      – Jak mogłeś zapomnieć?

      – Zapomnieć o czym?

      O ich rocznicy: miesiąc, sześć miesięcy, pierwszy rok razem, pięć, dziesięć lat. Pieguska miała zadziwiający talent do wynajdywania błahych powodów, żeby świętować. Potrzebowała ich, by podsycać radość, która zdaniem Mauricia była bardziej powiązana z kalendarzem niż z rzeczywistością. Zapisywał więc na skrawkach papieru daty, żeby o nich nie zapomnieć, ale zawsze gubił te karteczki, które odnajdywały się za późno w jakiejś szufladzie czy w kieszeni kurtki.

      Zapachy tamtej kawiarenki w Düsseldorfie, szorstkie głosy Niemców – brzmiące wtedy w jego uszach jak odgłos deptania łupiny zgniłego kasztana – samochody, deszcz zalewający ulice, na których pozostało niewiele śladów po wojnie… Ci ludzie zaskakująco szybko dochodzili do siebie po zbiorowym okaleczeniu. Kabarety, kina, teatry, restauracje… Wszystkie pękały w szwach, a co najdziwniejsze, ludzie wyglądali na szczęśliwych. Nie było to wprawdzie hałaśliwe szczęście, ale wystarczało, by zamknąć przeszłość w zaciszu domów. Bo to także zapamiętał Mauricio: dźwięk zatrzaskujących się drzwi i zamykanych zasuwek, wrażenie, że ulica jest tylko oknem wystawowym, służy do przejścia od milczenia do milczenia.

      Zaledwie rok po przyjeździe do Niemiec Mauricio, Pieguska i Oliverio nie czuli się już szczęśliwi, ale trudno było im to zaakceptować i głośno się do tego przyznać. Zabrnęli za daleko, żeby tak po prostu pogodzić się z tym, że popełnili błąd, wymyślając sobie przyszłość, której dla nich nie było; przynajmniej nie tutaj. Z ich trójki to Pieguska najbardziej obstawała przy tym zaakceptowanym przez wszystkich kłamstwie. Przesiadywała w kawiarni, rysując na stronach starych gazet projekty swoich rzeźb. Nazwy, które nadawała tym dziwacznym kształtom, śmieszyły Oliveria.

      – Sześciokątne spojrzenie minotaura? Musiałaś mieć niezłą sraczkę, żeby wymyślić coś takiego – żartował, wymachując rękami jak pajac; jego wybrakowana dłoń wykorzystywała każdą okazję, żeby klepnąć właścicielkę kawiarni albo jej córkę na wydaniu, jeżeli akurat się napatoczyła.

      Mauricio nie kpił z Pieguski. Tak za nią szalał, że był gotów na wszystko, byle tylko mogła spełnić swoje marzenia, odnieść sukces. Żeby jej pomóc, kradł narzędzia i materiały z fabryki samochodów: sprężynę talerzową, młotek, gwoździe, przebijaki, papier ścierny, wszystko, czego potrzebowała. O świcie obchodził składy złomu i szroty w poszukiwaniu zardzewiałego błotnika, felgi czy starej korby, które ona uważała za „niezbędne” do nadania niepowtarzalnego charakteru którejś ze swoich rzeźb. Bez wahania wydawał na to swoje nędzne oszczędności – zwinięte w rulon marki, ściśnięte gumką porażki. Wynajął brudną piwnicę na obrzeżach miasta, by mogła urządzić tam swoją pracownię, udało mu się nawet uciułać pieniądze na agregat prądotwórczy. Pieguska niewiele spała; kiedy kładła się do łóżka, na zewnątrz już świtało. Jej zaczerwienione oczy nieruchomo patrzyły w sufit, a kiedy wreszcie się zamykały, czuła pod powiekami ziarenka piasku. Była przekonana, że jej sztuka wcześniej czy później zdobędzie uznanie. Przyjęła modne wówczas hasło ruchu Fluxus: „Wszystko albo nic”. Dramatyzowała biedę, w jakiej żyli, jako element niezbędny do realizacji swoich celów.

      I miała rację. Głód i nędza były najuczciwszym i najbardziej przekonującym mistrzem, jakiego mogła znaleźć. Mistrzem srogim i nieprzejednanym. Nieważne, ile będą musieli poświęcić; nie będą zaliczać kolejnych sukcesów jak ci naiwni Europejczycy, dojdą do celu ciężką pracą. I właśnie dlatego ich zwycięstwo będzie smakowało znacznie lepiej.

      Jednak nędza pogłębiała się proporcjonalnie do zmęczenia, desperacki entuzjazm powoli ustępował w obliczu tego, co oczywiste: niedostatku, nieleczonej gorączki, braku ciepłej wody. W ich kościach zadomowiło się mroczne znużenie. Wtedy Pieguska zaszła w ciążę.

      – Może powinniśmy poprosić o pomoc mojego ojca – odważył się zasugerować


Скачать книгу