Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
obdarzając go raniącym uśmiechem i przestrogą.

      – Co będziesz robił w ojczyźnie? Żebrał pod Cabildo i pił na umór?

      Oliverio przełknął obelgę nieporuszony.

      – Wstąpię do marynarki.

      – Z okaleczoną ręką? Nie przyjmą cię.

      – Mam znajomych i kontakty. Mój wujek, brat matki, załatwi mi posadę biurową w Szkole Mechanicznej Marynarki Wojennej1. Przyjmą mnie.

      Wyjazd Oliveria pociągnął za sobą pewne konsekwencje. Pieguska podwoiła wysiłki, zuchwale eksploatowała samą siebie, wyrabiała nadgodziny, pracowała na dwie zmiany i od razu wydawała zarobione pieniądze na sznury spawalnicze, które nie spajały już niczego poza jej własnym piekłem. Czasami zamykała się w piwnicznej klitce, która niekiedy służyła jej za sypialnię, a Mauricio słyszał, jak płacze. Płacz Pieguski był wytrwały, szary, piękny, groźny. Niepokonany.

      Niedługo potem dołączyła do grona młodych artystów związanych z partią komunistyczną, którzy spotykali się w starej opuszczonej fabryce w południowej części miasta. Ci nowi dadaiści rzucali wyzwanie własnej miernocie, głosząc, że twórczość jest stanem ducha, sposobem na życie, którego jedynym celem jest wolność. Ich guru, Wolf Vostell, zachęcał do nonkonformizmu. Kontakt z tym malarzem, rzeźbiarzem, pisarzem i muzykiem ostatecznie zmienił Pieguskę. Teraz już wszystkim gardziła, stała się ekscentryczna, trudna we współżyciu.

      Mauricio od czasu do czasu wybierał się z nią do fabryki, gdzie odbywały się kakofoniczne koncerty; każdy przedmiot mógł posłużyć do ranienia uszu, każdy artysta „wystawiał” swoje prace pośród usmolonych sadzą ścian. A ona zachowywała się tak, jakby byli w konsekrowanej katedrze, jej zaś przypadła w udziale rola najwyższej kapłanki tej plejady. Mauricio miał wrażenie, że Pieguska próbuje przeprosić wszystkich – nazbyt uszczypliwie i sarkastycznie – za to, że jest żoną tak przeciętnego faceta, szanowanego robotnika, który nie może niczego wnieść do nowego porządku, jaki miał wkrótce zapanować, który nie zna dzieł Josepha Beuysa, Vostella, June Paik czy Charlotte Moorman, proroków tej nowej religii. Był tylko Argentyńczykiem czepiającym się przeszłości i tang Gardela, o spojrzeniu zubożałym z powodu lat niewolnictwa. Defetystą w oczach tych dziwnych sędziów bez kręgosłupów.

      A jednak to on musiał podjąć decyzję, wziąć na swoje barki porażkę i odwrót. Wreszcie zaakceptowaną katastrofę. Pieguska nigdy mu nie wybaczyła, że ujął w słowa to, co oboje wiedzieli.

      – Wracamy do domu.

      – Moim domem jest sztuka – zaprotestowała. Ale pozwoliła mu spakować walizki i wróciła razem z nim.

      Nie czuli radości, kiedy tamtego popołudnia 1973 roku wysiedli z pociągu na dworcu w Buenos Aires. Wracali zmęczeni, z nastoletnim synem, który zamknął się w pełnym wyrzutów milczeniu. Od ich wyjazdu minęło dwadzieścia lat, w walizkach przywozili tylko nędzę. Jedyną osobą, która zdawała się cieszyć z ich powrotu, był Oliverio. Jakby na widok stojących na peronie przyjaciół spowitych szarawą mgłą i smutnym chłodem nabrał pokrzepiającej pewności, że to on miał rację. Wyszedł po nich na stację w swoim najlepszym garniturze i ze swoim najbardziej promiennym uśmiechem; wyglansowane buty, dobrze uprasowana koszula, słowa powitania z należytą dawką pobłażliwości, zwłaszcza w stosunku do Pieguski, obietnica, że wszystko się ułoży.

      Oliverio wziął jedną z walizek i odprowadzał ich na autobus. Słuchając go, Mauricio zrozumiał, że pod skórą tego mężczyzny nie ma już jego przyjaciela; mimo to musieli powierzyć mu swój los. Także w mieście przesuwającym się za oknami autobusu nie było już Buenos Aires z czasów jego dzieciństwa. Bez słowa wymienili z Pieguską spojrzenia i oboje poczuli ten sam strach.

      Dziadek i wnuk w milczeniu zjedli śniadanie. Pod koniec Mauricio wyjął papierosa – lubił sobie zapalić do ostatnich łyków kawy.

      – Jutro lecę do Barcelony. Nie będzie mnie dwa dni, muszę spotkać się z dostawcami i klientami. Kiedy wrócę, porozmawiamy.

      Te słowa zabrzmiały w uszach Daniela niczym zła wróżba. Ale miał na głowie ważniejsze sprawy.

      Prognoza pogody się sprawdziła: następnego ranka nie padało. Daniel ubrał się ciepło, wziął kluczyki do łódki brata i ruszył w stronę portu. Był akurat dzień targowy. Obwoźni sprzedawcy z całej gminy rozstawiali swoje stragany wokół placu przy kościele i wzdłuż głównej ulicy. Słońce nie dotarło jeszcze do połowy dzwonnicy; na dźwięk dzwonów wybijających pełną godzinę siedzące na dachach gołębie poderwały się do lotu. Na targowisku sprzedawano i kupowano wszystko, czego dusza zapragnie, od wiklinowych koszy po wędliny, od narzędzi rolniczych po damskie torebki i rękodzieła. Nikt nie zwrócił uwagi na chłopca, który wskoczył na niewielki ponton.

      W miarę jak łódka oddalała się od portu, Daniel zapuszczał się w zupełnie inny wymiar: powietrze stawało się rzadsze, niebo naprawdę bezkresne, a dźwięki bardziej podniosłe. Świat zmieniał się, w miarę jak małe śmigło torowało sobie drogę, tnąc powierzchnię wody nad ciemnozielonym dnem. W czasie sztormu nie dostałby się do latarni drogą morską. Na drugą stronę półwyspu można było też dojechać szosą, ale podróż zajmowała znacznie więcej czasu. Natomiast przy spokojnym morzu na cypel dopływało się w zaledwie dwadzieścia minut.

      Gdyby nie cylindryczna wieża nowej latarni, można by pomyśleć, że na tej części wybrzeża nigdy nie postała ludzka noga. Kamienisty profil Punta Caliente rósł w oczach, jakby to skała przybliżała się do Daniela, a nie na odwrót. Pomiędzy rafami dryfowały gumowe części motorówek należących do przemytników tytoniu, alkoholu i haszyszu, którzy nie zdołali na czas dostrzec i wyminąć pułapek w postaci zanurzonych w wodzie skał widocznych jedynie podczas odpływu.

      Brat nauczył Daniela delikatnie surfować na falach, zmniejszać moc silnika i dawać się nieść prądom. „Woda znajduje najprostszą drogę, żeby wyminąć przeszkody”, mawiał. Nie stawiać oporu, to był klucz. Julio o tym wiedział, dlatego nigdy nie miał wypadku, nigdy się nie rozbił, nigdy nie dał się złapać Gwardii Cywilnej.

      Martina siedziała na schodkach wiodących do domu latarnika, z szeroko – niemal obscenicznie – rozłożonymi nogami. Opierała łokcie na kolanach, jej broda spoczywała na dłoniach splecionych w zaciśniętą pięść. Wyglądała tak, jakby medytowała.

      – Myślałam, że nie przyjdziesz… Gdzie stary? – zapytała, podnosząc głowę.

      Daniel usiadł obok niej. Kiedy musnął ją ramieniem, wydało mu się, że jest zbudowana z powietrza. Chociaż byli niemal w tym samym wieku, Martina sprawiała wrażenie znacznie starszej, jakby przeżyła wiele lat, migrując z jednego ciała do drugiego, z jednego wieku do drugiego, z jednego życia do drugiego.

      Domek latarnika stał pusty. Był to czworobok z czerwonej cegły otoczony dzikim ogrodem, w którym kwitły goździki i polne stokrotki wyrosłe z przywianych przez wiatr nasion. Były tam także dwa nopale o groźnych, mocnych kolcach. W północno-zachodniej części znajdował się niewielki punkt widokowy wychodzący na morze.

      – Wyjechał wcześnie rano. Musiał polecieć do Barcelony. Wróci za dwa dni.

      Dziewczyna skinęła głową. Zamiast się cieszyć, że będą mieli dla siebie całe dwa dni, przez kilka minut w milczeniu spoglądali w dal. Martina ryła ziemię czubkiem kowbojki, nie słuchając przyjaciela.

      – Dlaczego miasteczko nazywa się „gorący cypel”? Przez cały rok zimno tu jak cholera.

      – Nie wiem – odpowiedział bezradnie Daniel. – Galisyjczycy mają specyficzne


Скачать книгу

<p>1</p>

Szkoła Mechaniczna Marynarki Wojennej (hiszp. Escuela de Mecánica de la Armada, ESMA) – szkoła w Buenos Aires kształcąca mechaników i marynarzy. W czasach dyktatury wojskowej (1976–1983) w kasynie oficerskim szkoły przetrzymywano i torturowano przeciwników reżimu. Przewinęło się przez nie około 5 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci. Od 2004 r. miejsce pamięci i muzeum. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).