Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
nic jej nie obchodziły – zawsze zdawała sobie sprawę z podwójnej moralności swojego męża. Ale też nie ukrywała się za cierpieniem i niemożnością życia tak, jakby nic się nie stało. Wybuchała śmiechem, kiedy ojciec wyrzucał jej, że wybrała taką drogę, kiedy błagał ją albo pod groźbą wydziedziczenia żądał, by skorygowała kurs. Niby jaki kurs miała obrać? Przed jej oczami roztaczał się wyłącznie horyzont chaosu.

      W żadnym momencie nie rozważała samobójstwa; przynajmniej nie w sposób kategoryczny i definitywny. Pozwoliła, by jej świat stawał się coraz bardziej elementarny, aż w końcu zamienił się w terytorium zaludnione przez wychudzone nocne istoty bez twarzy, coraz gorsze, które bez pytania brały od niej to, co chciały. Zapuściła się w głąb krainy prymitywnych stworzeń odstających od wyrafinowania jej strojów, samochodów i domów, do krainy nałogów, które co noc popychały ją ku innej śmierci i ku przebudzeniu będącemu jeszcze gorszą śmiercią. Galaretowaty półświatek narkotyków, orgii, awantur i skrywanego strachu, gdzie rzeczywistość myliła się z fikcją oferowaną przez tabletki kwasu rozpuszczające się pod językiem. Celebrowała w tym piekle destrukcję, na którą w swoim mniemaniu zasługiwała, lojalnie ulegała podłej istocie, za jaką się uważała. Nie mogła już wrócić z tej halucynogennej srebrzystej podróży, której towarzysze byli coraz bardziej prostaccy, coraz bardziej plugawi, coraz bardziej zdesperowani. Nie widziała żadnego punktu, od którego mogłaby zacząć od nowa. Pozostało jej tylko spadać dalej.

      Aż pewnego dnia obudziła się w ciszy poranka i poczuła chłód. Była w jakiejś norze na obrzeżach miasta, leżała na podłodze na materacu, przygnieciona plątaniną nóg, dłoni, ramion i głów, które drzemały, pogrążone w ciężkich rtęciowych snach. Jej ciało było poobijane, pogryzione, odarte z wszelkiej intymności. Oddała tym nieznajomym wszystko, każdy otwór, każdą iskrę godności, aż stała się w ich rękach przedmiotem. Bili ją, początkowo w ramach zabawy w upokarzanie. Śmiała się z tych gierek burżujskiego markiza de Sade’a, potem rozwścieczona zaczęła obrzucać ich obelgami, aż wyzwoliła w nich przemoc pozbawioną maski fetyszyzmu czy dzikiej zmysłowości. Autodestrukcyjne zezwierzęcenie w czystej postaci. Chciała, żeby zabili ją tu i teraz, żeby pożarli ją jak wygłodniałe wilki. Na każdy cios pięścią, na każdą penetrację odpowiadała nową porcją wyzwisk, gniewu i podłości.

      Kiedy tamtego ranka obudziła się z wyschniętym gardłem i opuchniętą twarzą, wyciągnęła rękę po zawszony koc i otuliła nim swoje ciało. Chodziła od pokoju do pokoju. W każdym widziała tę samą scenografię: stosy pokonanych ciał, starsza kobieta dająca sobie w żyłę z pomocą naćpanego efeba, znużeni mężczyźni posuwający się od tyłu resztką sił. Horror obnażony słabym światłem poranka. Wyszła na balkon. U jej stóp powoli wynurzało się z mgły zaspane miasto. Widoczne w oddali morze wyznaczało horyzont rozświetlany opieszale zdradzieckim światłem, horyzont, który nie oferował żadnych możliwości.

      Rozpłakała się… Pękała powoli, zaczęło się od drżenia za wyczerpanymi źrenicami, które przeszło w huk osypujących się skał miażdżących jej serce. Płakała, Bóg jeden wie, jak bardzo. Rozdrapała sobie duszę do krwi. Rozpadła się jak uschnięty kwiat. Płakała, aż zatonęła we łzach.

      Jak automat wróciła do domu, nie zważając na spojrzenia służących, którzy przywykli już do jej wyjść i powrotów. Mimo to zgorszyli się, widząc, w jakim stanie zjawiła się tamtego ranka. Weszła na piętro i zamknęła się na klucz w sypialni. Otworzyła szafę, na chybił trafił wyjęła kilka ubrań, spakowała kosmetyczkę, wzięła z sejfu pieniądze. Musiała się pospieszyć, nie chciała, by znów sparaliżował ją strach, by pojawił się Otto i nie pozwolił jej odejść. Wsiadła w sportowe auto męża i przez wiele godzin jechała w stronę miejsca, gdzie kończy się świat. Kiedy się zatrzymała, nazywała się już nie Eva Malher, ale Paola, i nie miała przeszłości. Postanowiła tu zostać, z nadzieją, że wszystko zacznie się od nowa w tym deszczu, który teraz padał za szybą O Cafeto.

      5

Wybrzeże Śmierci, koniec czerwca 2010 r

      Daniel musiał przyznać, że tego ranka przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Powinien się ogolić, umyć zęby, przetrzeć zaropiałe oczy, by choć częściowo odzyskać akceptowalny wygląd. Na widok obwisłych jąder i mikroskopijnego prącia ukrytego pod gęstą, wybujałą kępą włosów poczuł niemal wstyd, i chociaż tej nocy śnił o Paoli, nie miał najmniejszej ochoty się masturbować. Ostatnio często budziło się w nim to wydumane pożądanie.

      Na półce w łazience stał flakonik wody kolońskiej należącej niegdyś do jego brata. Wciągał zapach tak długo, aż przeniknął mu nozdrza. Woda kolońska była drzwiami, przez które mógł zobaczyć Julia schodzącego z pokładu Nicosii w zielonym sztormiaku, wysokich kaloszach i wełnianej czapce, z papierosem w prawym kąciku ust i skrzynką ryb na lewym ramieniu.

      Doprowadził się do ładu i wyszedł z pokoju. Dziadek był w swojej sypialni po drugiej stronie przedpokoju. Zza uchylonych drzwi dobiegał głos Gardela. Daniel pomyślał, że staruszek pewnie siedzi w swoim fotelu, kołysząc się w rytm melancholijnych wspomnień. Słowa stale czaiły się wokół dziadka, ale on nigdy nie decydował się wypowiedzieć ich na głos. A to, co bliskie wypowiedzenia, przepada na zawsze.

      Bezszelestnie zszedł na dół. W domu panowała zawiesista cisza, oblepiająca kuchenne płytki, popielaty marmur i wiszący na haczyku kalendarz. Podszedł do okna i odsunął firankę. Pod jednym z wystających balkonów dostrzegł niebieski parasol Martiny. Kosmyk włosów dzielił jej twarz na pół, z bladego nosa skapywały grube krople. Drżały jej usta, ściskała rączkę parasola tak mocno, że zbielały jej kłykcie.

      Ona także go zobaczyła. Przecięła ulicę i pokazała, żeby otworzył okno. Daniel odpowiedział jej na migi, że to niemożliwe. Ale ona nalegała. Zawsze nalegała, dopóki nie wymusiła na nim tego, co chciała. Otworzył zasuwkę z udawanym ociąganiem – tak naprawdę za każdym razem, kiedy ją widział, odzyskiwał drugą połowę samego siebie.

      – Jak długo tu stoisz?

      Martina teatralnie przewróciła oczami.

      – Odkąd Noe zaczął budować swoją arkę. Już myślałam, że nigdy się nie pojawisz.

      – Nie czuję się najlepiej.

      – Nie wygląda, żebyś stał u wrót śmierci – zażartowała. Tylko ona traktowała go tak, jakby był normalny. Czasami Daniel musiał jej przypominać, że wcale taki nie jest.

      – Od tygodnia nie mogę spać. – Musiał otworzyć szerzej okno, żeby mogła mu się dobrze przyjrzeć.

      Martina uraczyła go pogardliwym spojrzeniem.

      – W starożytnej Sparcie porzucono by cię natychmiast po urodzeniu.

      Okrucieństwo Martiny z reguły nie robiło wrażenia na Danielu. Jednak czasami nawet jego przerażała jej pogarda dla wszystkiego i wszystkich.

      – Na szczęście dla mnie nie żyjemy w starożytnej Sparcie.

      Martina odsunęła z czoła przemoczone włosy, strząsnęła wodę z parasola i zrobiła kilka kroków naprzód. Nosiło ją, nie potrafiła ustać w miejscu. Metalowe druty parasola drasnęły szybę kuchennego okna niczym paznokcie.

      – Spotkajmy się. Muszę pracować.

      – Teraz nie mogę.

      – To kiedy?

      Daniel odwrócił głowę w stronę kuchni. Nie chciał, żeby dziadek nakrył go na rozmowie z Martiną. Okłamał go, że już jej nie widuje.

      – Może jutro.

      Martina zakołysała parasolem. Jej policzki zapłonęły.

      – Może?


Скачать книгу