Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
pokręciła głową. Dolores przyjrzała jej się nieco uważniej.

      – Będą mi potrzebne twój dowód i karta kredytowa. Nazwisko muszę wpisać do rejestru, który każe nam robić policja – wytłumaczyła niechętnie – a karta na wypadek, gdybyś coś zepsuła albo gdyby przyszło ci do głowy wyjechać bez płacenia.

      Ta prośba wystraszyła Paolę.

      – Mogę zapłacić gotówką, z góry za cały pobyt. – Wyjęła z kieszeni spódnicy wymięte pięćset euro. – Tyle wystarczy?

      Dolores uniosła brew.

      – Moja droga, biorę dwadzieścia euro za noc. Sama policz. Za tyle możesz tu spędzić pół życia, a nie sądzę, żebyś tego właśnie chciała.

      Paola podała jej banknot. Dolores obejrzała go pod światło, jakby chciała się upewnić, że nie jest fałszywy.

      – Nieczęsto się takie ogląda… Ale i tak musisz się zameldować.

      Paola powiedziała, że ukradziono jej torebkę na postoju przy północnej autostradzie. Straciła wszystkie dokumenty i jeszcze nie zdążyła zgłosić tego na policję.

      „Kolejne kłamstwo”, pomyślała Dolores; mimo to schowała banknot.

      – Jakoś to załatwimy. – Podeszła do bakelitowej kasetki stojącej na jednej z półek i wyjęła dwa klucze. – Ten jest od pokoju na trzecim piętrze, a ten od drzwi wejściowych. Posiłki są o ustalonych godzinach, ale jeśli wolisz, możesz coś kupić w miasteczku. To niedaleko, jakieś dziesięć minut na piechotę. W pokoju masz kuchenkę gazową. W okolicy jest jedna restauracja, ale o tej porze roku będzie zamknięta. Jeżeli masz ochotę skosztować miejscowej kuchni, musisz zadowolić się O Cafeto. To bar rybacki.

      – Zrozumiano – powiedziała Paola; trzymała oburącz swoją torbę, na jej twarzy malował się niepokój.

      W głowie Dolores ponownie rozległ się dzwonek alarmowy.

      – Nie ściągniesz na mnie problemów, prawda?

      Paola pokręciła głową jak grzeczna dziewczynka.

      – Nie, oczywiście, że nie. Jestem tu tylko przejazdem.

      Dolores zachichotała, pokazując zęby. Na jej sceptycznej, zaniedbanej twarzy można było jeszcze dostrzec ślady urody.

      – Wszyscy jesteśmy przejazdem, moja droga.

      W pokoju nie było wiele do oglądania: prosty stół, szafa z laminatu, półki wyłożone gazetami i kilka drewnianych wieszaków czekających, aż obciążą je jakaś bluzka czy spodnie. Bezosobowa przestrzeń, niezbyt starannie wysprzątana; kremowe płytki na podłodze niedbale przejechano mopem, z trudniej dostępnych kątów wyzierały kopczyki zbitego kurzu. Latarnia za oknem oświetlała zapuszczony teren na tyłach domu, który w lepszych czasach musiał być ogrodem, a teraz można było najwyżej przez niego przejść. Z zewnątrz dobiegały nocne odgłosy, nieprzyjazne dla przybysza z miasta. Nie sposób było odgadnąć, co znajduje się poza snopem rzucanego przez latarnię światła.

      Paola rozebrała się do naga i położyła na łóżku. Jej kciuk musnął kolczyk w pępku. Z odrazą cofnęła rękę. Wciąż miała przyszyte do skóry rzeczy, które do niej nie należały, które musiała zostawić za sobą. Ciało zaczynało ją boleć, jakby pękało na drobne odłamki. Wstała i wcisnęła włącznik światła za drzwiami łazienki. Nad lustrem zapaliła się smutna żarówka. Spojrzała na siebie z dystansem.

      Przypominała matkę: miała bardzo krótkie włosy w kolorze brzoskwini. Dotknęła opadającej na czoło grzywki i pomyślała, że powinna się przefarbować, może na czarno. Chciała być kimś innym, zawsze tego pragnęła. Pewnie dlatego przed laty zoperowała sobie nos, żeby lekko go zaokrąglić i pozbawić greckiego kształtu charakterystycznego dla kobiet z jej rodziny. Usta wydawały się ładne, kiedy były nieruchome, ale gdy zmieniała wyraz twarzy, przybierały niepokojący wygląd, jakby miały wydać z siebie smutne cmoknięcie. Kości policzkowe, wystające i aroganckie, niemal męskie, podkreślały twarde spojrzenie jej ciemnych oczu, ani szczególnie dużych, ani szczególnie małych, przypominających guzikowe ślepka pluszowej zabawki, które czasami – niezbyt często – błyszczały jak kwarc. Do tych oczu pasowały wszystkie metafory, ale żadna nie oddawała ich wyrazu; były jak labirynt, ciąg pułapek, które uniemożliwiały odgadnięcie, co tak naprawdę myśli. Reszta ciała chyliła się ku upadkowi, z mozołem powstrzymywanemu przez operacje plastyczne, silikonowe piersi, usunięcie żeber, godziny spędzone na siłowni i dietę. Ale w ciągu ostatnich trzech lat kompletnie się zaniedbała, niwecząc w krótkim czasie wszystko to, co budowała z takim wysiłkiem.

      Nie potrzebowała już swojego ciała, żeby inni mogli nim dowolnie dysponować, ale zstąpienie do piekieł zostawiło na nim ślady: dawne rysy, zaschnięte ścieżki na podbrzuszu i między pośladkami, pozostałość po wypełnionych przemocą nocach. Powoli przebiegła je palcami, kiedy zatrzymała się na owłosionym łonie, poczuła przenikliwy ból. Zrobiło jej się niedobrze, wstrząsnął nią dreszcz, a pod powiekami zaczęły się przesuwać obrazy. Wzięła głęboki oddech, żeby odesłać je w najdalsze zakątki ciała, i rozmasowała sobie szyję, cienką i kruchą, tak łatwą do skręcenia.

      Z lekką odrazą spojrzała na wannę. Nie była brudna, ale podobnie jak cały pokój zachowała nienamacalne ślady obecności innych ludzi, mężczyzn i kobiet, którzy zanurzali w niej swoje ciała. Odkręciła kurek, wlała do wody żel pod prysznic i sprawdziła stopą temperaturę. Na jej grzbiecie miała wytatuowane mityczne zwierzę: gryfa. Orla głowa i skrzydła były wściekle czerwone; lwie ciało i pazury – w kolorze indygo, który zlewał się z żyłami biegnącymi w stronę kostki. Kolejny wybryk, który teraz budził w niej obrzydzenie.

      Powoli zanurzyła się w wodzie. Jako dziecko nurkowała w wannie i słuchała bicia swojego małego serduszka. Fascynował ją ten rytm bębna, wydawało jej się, że ma w środku jakieś zwierzę, które może usłyszeć tylko w ten sposób. Wydmuchiwała nosem bąbelki, patrzyła, jak wznoszą się ku górze i zlewają z powierzchnią wody. Nigdy się nie bała, nawet kiedy jej usta za wszelką cenę chciały się otworzyć, nawet kiedy paliły ją płuca, a ona zmuszała się, żeby zostać na dnie wanny. Wiedziała, że mama przyjdzie ją uratować. Odliczała sekundy, czekając, aż pojawi się w drzwiach… Ale któregoś dnia mama nie pospieszyła jej na ratunek. Po prostu zniknęła. Zostawiła jej tylko liścik pod poduszką: „Nigdy nie czuj się porzucona przez tego, kto odchodzi. Niekiedy to jedyny sposób, żeby został z tobą na zawsze”.

      Czasami wciąż czekała na dnie, wsłuchana w szepty wody i uderzenia swojego serca.

      Paola nie wiedziała, ile czasu spędziła w wannie. Do rzeczywistości przywróciło ją pukanie do drzwi. Dopiero wtedy zorientowała się, że woda wystygła, a ona drży z zimna. Wytarła się i owinęła ręcznikiem.

      W korytarzu stał jakiś mężczyzna w podeszłym wieku. Nie był jednym z tych zasuszonych, obciążonych bagażem wspomnień i lat dziadków, ale korpulentnym staruszkiem, który powolutku chylił się ku upadkowi. Sprawiał wrażenie roztargnionego, patrzył przed siebie spod krzaczastych, niesfornych brwi. Jego oczy spoglądały na nią z zainteresowaniem, ale nie zamierzały zatrzymywać się na jej piegowatych ramionach ani wciskać w wystający zza ręcznika zaczerwieniony rowek między piersiami. Uniósł dłoń do lekko przekrzywionego kapelusza – szarmancki gest, staroświecki i pełen pokory, wyuczony w innych czasach, w innych stronach. Kapelusz był ładny, z lekkim wgłębieniem na czubku, jakby pracowicie drążony przez czyjąś dłoń. Pasował jak ulał na głowę staruszka.

      – Mercedes, który stoi na dole, należy do pani?

      Paola miała wrażenie, że ten niski głos, przypominający


Скачать книгу