Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
berettę i kolbą uderzył Człowieczka w głowę. Raz, dwa, trzy, pięć razy z rzędu… Ale jego gniew nie ustępował. Walił więc dalej z wściekłością, jakby dokonywał zemsty. Już nie myślał o zamordowanej dziewczynce. Myślał o innym dziecku, o innym miejscu i innym czasie. Odległym czasie, do którego jednak wracał myślami każdego dnia swojego życia.

      Tamto dziecko błagało go, żeby przestał uderzać Człowieczka, ale Germinal nauczył się nie słuchać jego głosu.

      Miał mokrą od potu koszulę, jego zakrwawione dłonie drżały. W samochodowym schowku trzymał buteleczkę ginu. Alkohol był ciepły, mimo to wypił go duszkiem. Zachłysnął się i splunął śliną wymieszaną z pyłem. Spojrzał na fotel pasażera. Na dywaniku leżał zeszyt, który zabrał z mieszkania Człowieczka. Kolejny raz przerzucił kartki. Znał ich treść niemal na pamięć. Właśnie te słowa zapisane odręcznie na grubym papierze zaprowadziły go na to pustkowie. Wina wyznana drobnymi literkami, trudnymi do odczytania nawet w miejscach, gdzie nie rozmazał się atrament. Chaotyczna mieszanina złożona z odwołań literackich, intymnych przemyśleń i wierszy. Niektóre fragmenty starannie wykreślono, tak mocno, że stalówka przebiła papier.

      Ale te kartki zawierały coś więcej niż tylko przyznanie się do winy. Były skierowane do niego, do Germinala; Człowieczek zwracał się do niego osobiście:

      Nadal czekam. Czy to dzisiaj mnie złapiesz? Zaczyna mnie to nużyć.

      Czyż to wszystko nie jest częścią deprymującej scenografii? Światło, twarze, przebrani ludzie, których spotykamy codziennie i wśród których się ukrywamy, udając, że jesteśmy tacy jak oni. Normalni ludzie, mówią o sobie z dumą. Ale ja i ty, Germinalu (mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że zwracam się do ciebie po imieniu), wiemy, że wszystko psuje szare światło padające na dalekie od doskonałości dekoracje z papier-mâché. Dla osób takich jak my, jak ja i jak ty, które zwracają uwagę na szczegóły, to miejsce, ten świat, jest zapowiedzią śmierci. Naszymi oprawcami będą odraza, wstręt, przygnębienie w obliczu takiego nagromadzenia brzydoty.

      Zidiocenie ludzi nie zna granic. Nikt nie chce już oglądać Anny Sten czy Mae Clarke w filmie Nana, który w latach trzydziestych Legion Przyzwoitości uznał za niemoralny. Jak można twierdzić, że postacie grane przez Joela McCreę i Humphreya Bogarta w Śmiertelnym zaułku były reakcyjne? Teraz, proszę pana, ludzie chcą oglądać tylko goliznę i słuchać wulgaryzmów, jakby to one stanowiły paradygmat wolności. Nie dostrzegają subtelności dialogów ze starych filmów, prawdziwego erotyzmu obecnego w spojrzeniu Miriam Hopkins, w tym, jak dotyka swoich włosów, jak pali. To dopiero była autentyczna rewolucja, dużo bardziej wywrotowa niż wszystko to, co obecnie pragnie uchodzić za nowoczesne, a jest wyłącznie wulgarne.

      Niełatwo jest znaleźć poezję, estetykę w tym obrzydliwym świecie. Jak udaje ci się przeżyć? Ja czasami odnajduję je w latarni z pękniętym kloszem stojącej na końcu ulicy, przy której mieszkam. Ulicy, którą ty od kilku tygodni obserwujesz ze swojego samochodu, przekonany, że cię nie widzę. W nocy wokół lampy krąży ćma, odbija się od klosza, chce się przedostać do źródła światła, które natychmiast by ją spaliło. Wreszcie znajduje szczelinę, wciska się do środka, jej szaleńczy, samobójczy taniec kończy się skwierczeniem. Ćma spada na ziemię, ale zaraz zastępuje ją inna. Martwe ćmy tworzą u stóp latarni stos bezsensownych ofiar. Gdyby ktoś poza nami umiał odczytywać poetyckie metafory, mógłby wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Ale normalni ludzie nie posiadają tego rodzaju umiejętności. Widzą jedynie głupie owady, które bez powodu składają swoje życie w ofierze.

      W naturze nic nie jest za darmo. Wiem, że ty mnie rozumiesz. Może wywołuję w tobie obrzydzenie, ale w głębi duszy mnie rozumiesz. Jesteśmy sami, Germinalu. Sami w deprymującym, smutnym i niezbyt szczodrym świecie.

      Wiem na pewno, że czasem ty również spoglądasz w lustro i masz wrażenie, że jesteś zbudowany z niczego, z oparów, z dymu, z powietrza. Obaj jesteśmy uwięzionymi w bursztynie pająkami.

      Germinal położył zeszyt na tablicy rozdzielczej. Słońce zaczynało się obniżać, robiło to jednak tak wolno, że rozwiewało nadzieję na odrobinę chłodu. Przez długi czas siedział w samochodzie i bezmyślnie patrzył na bezlitosną kulę. Wyjął papierosa i wypalił go, choć nie miał na to ochoty.

      Zamknął oczy. Ten przeklęty upał doprowadza ludzi do szaleństwa.

      1

La Coruña, piątek, 20 sierpnia 2010 rGodzina 00.15

      Przez żaluzje w oknie swojego gabinetu Ibarra obserwuje wyludnioną ulicę: zmieniające się światła odbijają się od pasów, po których nikt nie przechodzi. Jest coś fantasmagorycznego w tym zimnym księżycowym bezruchu, w tej pustce. Każda strefa czasowa ma swój własny charakter i swoich mieszkańców; godziny posuwają się w stronę niewidzialnego horyzontu, obojętne na wolę ludzi. Kiedyś Ibarra lubił noc, bo w nocy nie ma cieni. W ciemnościach wszystko było jasne. On i inni, reszta świata, rozdzieleni niewidzialną, nieprzepuszczalną błoną. Teraz już nie. Teraz przeraża go, że tak dużo myśli, że musi zagłuszać spowijającą go ciszę hałasami we własnej głowie.

      To będzie noc spadających gwiazd, w radiu radzili, żeby poszukać miejsca z dala od sztucznych świateł i mieć pod ręką jakieś życzenie. Ludzie są przekonani, że w tym trwającym zaledwie ułamek sekundy blasku jest coś magicznego. Ale dla Ibarry spadające gwiazdy są jedynie martwymi obiektami, które gasną, nie pozostawiając po sobie śladu, kawałkami skał, które spalają się po wejściu w atmosferę; ogień, którym błyszczą, nie należy do nich, nie wydobywa się z ich wnętrza, ale powstaje wskutek zewnętrznego tarcia. Nie ma w tym niczego magicznego.

      Carmela, jego żona, uważa, że stał się sceptykiem. Może powinien jej posłuchać i wybrać się z nią na jogę. Twierdzi, że pomogłaby mu „połączyć się” z własnym wnętrzem, oczyścić je z pajęczyn. Z fanatyzmem nowicjuszki zapewnia, że odkąd chodzi na zajęcia, jest innym człowiekiem; że wreszcie wie, co się z nią dzieje i dlaczego się dzieje. Ale kiedy Ibarra pyta ją, jakimż to problemom może teraz stawić czoło, Carmela spogląda na swoje dłonie i powoli je zamyka, unikając patrzenia mu w oczy.

      – Wiesz, o co mi chodzi.

      Tak, oczywiście, że wie; Ibarra nie potrzebuje brodatego jogina z galaretowatą przeponą, żeby wiedzieć, co kryje się za milczeniem jego żony. Carmela może ogolić się na łyso, przywdziać fioletową tunikę i wypełnić dom kadzidełkami, mirrą, dzwonkami i dywanikami z kokosa, ale to niczego nie zmieni. Ibarra nie może przestać być tym, kim jest.

      Wyciąga rękę nad biurkiem, przysuwa ciężką popielniczkę, zapala papierosa i niemal od razu wymacuje w ciemności brzeg naczynka, żeby strząsnąć popiół. Za każdym razem, gdy wypuszcza powietrze z płuc, wydaje z siebie cichy pomruk, jak górnik chory na pylicę. Jego ojciec oddychał tak samo. Ciekawe, że właśnie to najlepiej pamięta z odwiedzin u starego: poplamione nikotyną palce, ciężki zapach, pożółkłe zęby i ten świszczący oddech. Tak jakby ojciec, ofiara swojej własnej wojny niezdolna uciec od przeszłości – życia w górach, więzienia – przemawiał do niego z głębi jego osmolonych płuc. Ale Ibarra nie chce go słuchać. W końcu nie zawsze uczymy się na cudzych błędach.

      Opada na obrotowe krzesło przy biurku i rozgląda się po gabinecie. Co noc zadaje sobie to samo pytanie i wciąż nie może znaleźć na nie odpowiedzi: jaki sens ma jego praca? Tyle gromadzonych latami dokumentów, akt, kart. Osób, które przewinęły się przez jego ręce, zredukowanych do kilku dat, syntetycznych, piętrzących się na biurku beznamiętnych raportów, o których szybko zapomina; twarzy zamienionych w czarno-białe fotokopie. Twarzy osób, które czegoś od niego oczekują, czegoś, czego nie może im dać.

      Na


Скачать книгу