Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
wiemy. Ktoś zostawił ją na podjeździe przed oddziałem ratunkowym. Była nieprzytomna.

      – Macie monitoring?

      – To nie więzienie. Ludzie wchodzą i wychodzą bez większych problemów. Ale mogę zapytać.

      Ibarra kiwa głową.

      – Chciałbym zobaczyć jej rzeczy.

      Lekarka wskazuje krzesło, na którym leżą zwinięte w kłębek ubrania.

      – Wszystko jest tutaj.

      Trzeba było rozciąć nożyczkami nogawki dżinsów, żeby móc je zdjąć, tak samo jak golf. W wyżłobieniach zelówek górskich butów tkwią błoto i źdźbła trawy. Ibarra ogląda dokładnie stanik, majtki i skarpetki. Potem skupia uwagę na wkładkach do butów i kieszeniach spodni. Znajduje jedynie kilka monet, breloczek z dwoma kluczami i gumkę do włosów. Kiedy wywraca kieszenie na lewą stronę, między palcami przelatują mu jakieś roślinne resztki. Wącha je: to marihuana.

      Uważnie przygląda się kobiecie. Zdaje się spać, ale może wcale nie śpi. Inspektor wie, że są takie chwile, kiedy człowiek czuje potrzebę pozostania na granicy dwóch światów, trwa w wodnistym błocie, żeby znieść ból.

      – Kim jesteś? – szepce.

      Nie otrzymuje odpowiedzi.

      2

Trzy miesiące wcześniejWybrzeże Śmierci, początek czerwca 2010 r

      Reflektory kabrioletu oświetliły stojącą przy szosie zardzewiałą tablicę, kierunkowskaz zamigał na spłowiałych literach. Droga kończyła się kilka metrów dalej. Potem był już tylko płynny horyzont, koniec świata.

      Paola musnęła dłonią policzek. Podkład pobrudził jej palce. Zdołała ukryć siniaka pod okiem, jednak ślad pozostał. Nie był nim ból fizyczny, ale poczucie upokorzenia. Uzmysłowiła sobie, że nie odjechała jeszcze wystarczająco daleko. Z odtwarzacza dobiegały dźwięki Hurt Johnny’ego Casha, słowa zlewały się z szumem oceanu i sosen, które szeptały między sobą: „Gdybym mógł zacząć od nowa milion mil stąd, zadbałbym o siebie, znalazłbym drogę…”.

      Paola zadała sobie pytanie, czy to właśnie chce zrobić: znaleźć nową drogę. Jakie znaczenie ma miejsce? To czy jakiekolwiek inne. Wszystkie są takie same. Na ekranie komórki nadal wyświetlała się wiadomość od „Otto komórka”: „Gdzie ty, kurwa, jesteś? Zwariowałaś”.

      Wyłączyła telefon. Był jeszcze czas, żeby zawrócić. Mogłaby wszystko wytłumaczyć, nikt nie zadawałby pytań, tak jak przy wcześniejszych okazjach. Zawsze, kiedy uciekała, wracała z podkulonym ogonem. Tego właśnie wszyscy się po niej spodziewali. Ale tym razem tak nie będzie. Wzięła głęboki oddech. Skręciła w lewo i ruszyła w kierunku wskazanym przez tablicę.

      Kilka metrów dalej asfalt przechodził w drogę pełną wybojów i kamieni, które ocierały się o podwozie. Jechała pośród zarośli, prowadzona przez światła samochodu torujące jej drogę. Nie przejmowała się zadraśnięciami, jakie paznokcie roślin pozostawiały na karoserii sportowego auta. Prawdę mówiąc, za każdym razem, kiedy słyszała drapnięcie w blachę, wyobrażała sobie rozeźloną twarz Ottona i czuła dziecinną satysfakcję.

      Prosta droga stopniowo się rozszerzała. Dwa kilometry dalej kończyła się przed domem o fasadzie obrośniętej wiciokrzewem. Drewniany szlaban zmuszał do przejścia pieszo ostatnich metrów dzielących go od drzwi, przed którymi piętrzyły się martwe liście i inne roślinne resztki. Po obu stronach rosły dwa cyprysy, wyższe niż dom. Drzwi balkonu i okiennice wymagały pilnego odgrzybienia i zabezpieczenia przed wilgocią. Rozległe pęknięcie rozgałęziające się na cieńsze szczeliny przecinało część fasady. Było oczywiste, że dom pamięta lepsze czasy, jego zaniedbany wygląd nie odstraszył jednak Paoli. Nie przyjechała tu, by szukać wygód. Wyjęła z bagażnika sprzęt fotograficzny i małą torbę podróżną. Kiedy wysiadała z samochodu, zakręciło jej się w głowie. Z trudem utrzymała się na nogach. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, ile godzin spędziła za kierownicą.

      W blasku księżyca pokonała odległość dzielącą ją od ganku. Nie widziała, po czym stąpa. Obcas lewego buta kilkakrotnie ugrzązł w miękkim błocie, omal nie straciła równowagi. Żegnajcie ładne rajstopy, żegnaj plisowana spódnico.

      W oknach na parterze paliło się światło, zza uchylonych okien dobiegała muzyka. Znała tę melodię: Światło księżyca Debussy’ego, jeden z wielu utworów, które jako dziecko musiała ćwiczyć pod czujnym i nieobiektywnym spojrzeniem matki. Znajome dźwięki dodały jej otuchy, jakby mogły uczynić przytulnym także to niegościnne miejsce.

      Musiała dwukrotnie zapukać, zanim pianino ucichło. Drzwi uchyliły się, padające ze środka bursztynowe światło zalało fragment drewnianej podłogi na ganku. Stanęła w nich kobieta o płaskiej twarzy – jakby ten, kto ją rzeźbił, zapomniał zaznaczyć kości policzkowe.

      – Dobry wieczór. To pani jest Dolores?

      Kobieta bardzo wolno skinęła głową. Stała oparta o futrynę z rękami w kieszeniach cienkiej wełnianej kurtki i patrzyła na nią tak, jakby była wytworem pijackich zwidów. Paola oszacowała, że jest mniej więcej w jej wieku, musiała mieć jakieś czterdzieści pięć lat, chociaż wyglądała na starszą. Nie była gruba, ale jej ciało zaczynało wiotczeć. Miała za to piękne zielone oczy, chociaż oszpecało je senne spojrzenie.

      – Rozmawiałyśmy przez telefon. Przepraszam, że zjawiam się tak późno, ale nie znam tutejszych dróg i zabłądziłam. Nazywam się Paola.

      Kobieta spojrzała ze znużeniem na torbę podróżną.

      – Zwykle o tej porze roku nie mamy gości – mruknęła, jakby recytowała monolog, z którego wykluczyła Paolę. Zamrugała, próbując wyjść z odrętwienia, po czym wzruszyła ramionami i zaprosiła ją do środka.

      Salon był duży, przyozdobiony wariackim zbiorem przedmiotów, które wyglądały tak, jakby kupiła je na wyprzedaży. Regały wypełniały książki, ramki na zdjęcia, gliniane figurki, niepowieszone obrazki, czasopisma i płyty. Panujący nieład nie był nieprzyjemny, nie był też do końca przytulny. Na niskim stoliku paliła się lampka. Niebieski klosz kreślił świetliste koło na fortepianie. Przy taborecie stały opróżniony do połowy kieliszek wina i popielniczka, w której tlił się skręt z marihuany, wypuszczając spiralne smugi.

      – Bösendorfer – powiedziała Paola, wskazując fortepian. – Z tego, co słyszałam, brzmi całkiem nieźle.

      – Zna się pani na fortepianach? – Skóra Dolores uwięziona między refleksami światła rzucanego przez lampę przypominała skorodowany lakier.

      – Grałam jako dziecko. Nigdy nie byłam zbyt dobra.

      Zapadło dziwne milczenie, jakby z różnych powodów obie na chwilę wymknęły się myślami z salonu, zostawiając zawieszone w powietrzu ciała.

      Dolores w końcu odchrząknęła, wzięła skręta i umieściła go we wgłębieniu, które latami żłobiło się między palcami wskazującym i środkowym. Przygryzła niedopałek i łapczywie się zaciągała, dopóki ponownie się nie rozżarzył. Jej półprzytomne spojrzenie powoli odrywało się od nieregularnych kółek z dymu, by z powrotem skupić się na Paoli.

      – Jak długo zamierza pani tu zostać? – zapytała z niespodziewanym wigorem, wypuszczając gęsty obłok.

      – Nie wiem jeszcze dokładnie. Mam zrobić reportaż – wymyśliła na poczekaniu Paola.

      Kobieta popatrzyła na torbę podróżną i pomyślała, że nowo przybyłej starczy bagażu najwyżej na tydzień. Piżama, kosmetyczka – na pewno pełna kremów – i jeden


Скачать книгу