Wybrzeże śmierci. Víctor del Árbol

Wybrzeże śmierci - Víctor del Árbol


Скачать книгу
ułożona na czterech stołkach, zawalona narzędziami. Szpachelki, rylce, dłuta, drewniane skrobaki, przyrząd do cięcia gliny przypominający łyżkę do butów i kilka glinianych odlewów o trudnych do określenia kształtach. Rozkoszny bałagan. Martina zdjęła kurtkę i rzuciła ją na materac pomiędzy skłębione koce. Funkcję zagłówka pełniła oparta o ścianę reprodukcja Słodkich snów Gauguina – zdjęcie wycięte z jakiegoś magazynu, przybite pinezkami do dykty. Tahitańskie kobiety siedzące pod niebieskim drzewem spoglądały wprost na blat, przy którym pracowała Martina. Dzięki temu za każdym razem, kiedy podnosiła głowę, mogła sobie wyobrażać południowe morza. Obraz był oknem, przez które uciekała.

      – Twarz? – zapytał Daniel.

      – Twarz – potwierdziła. Daniel posłusznie usiadł na taborecie, zdjął kurtkę i sweter, obnażając tors. Martina podniosła leżącą na materacu chustkę i zawiązała mu oczy. Poczuł dotyk jej włosów, zapach marihuany. Włożyła mu do ust skręta.

      – Kiedyś będziesz się musiał nauczyć umierać naprawdę, a nie tylko na pół gwizdka.

      Daniel głęboko zaciągnął się jointem, z rezygnacją, ale też z ukrytą przyjemnością.

      – A dlaczego nie możemy nauczyć się żyć?

      Martina zachichotała.

      – Bo do tego potrzebne są jaja.

      Siedząc z zawiązanymi oczami, Daniel słyszał, jak uwija się przy blacie. Nie musiał jej widzieć, żeby odgadnąć każdy jej ruch. Nerwowe dłonie Martiny uspokajały się, kiedy zanurzała je w glinie, mieszały ją, cięły i nadawały jej kształt z pomocą narzędzi. Powoli żłobiła i ugniatała twarz Daniela. Czuł oblepione miękką gliną palce przebiegające po jego nosie, jego wargach, jego policzkach, jego brodzie. Wszystkie rzeźby Martiny łączyło jedno: nie miały oczu. Spojrzenie ją rozpraszało, było zmienne, niemożliwe do uchwycenia. Dlatego zawiązywała mu oczy, żeby ich nie wiedzieć i żeby one nie widziały jej; żeby nie musiała mu ich wydrapać.

      – Paola mówi, że woli fotografować dłonie. Jej zdaniem nie ma w nas nic szczerszego niż one.

      Palce Martiny opadły na jego nagi tors niczym krople. Usłyszał jej cyniczny śmiech.

      – Naprawdę myślisz, że ona jest taka jak my? Twój dziadek chyba ją polubił, sprezentował jej nawet kapelusz. – Jej głos docierał jakby z oddali.

      – Jest inna. Dlatego mi się podoba.

      – Jest ładna jak przedmiot pozbawiony blasku i życia. Założę się, że masz ochotę opowiedzieć jej o pożarze, o twoim bracie i twoim ojcu.

      – Dlaczego miałbym chcieć jej o tym opowiadać?

      – Przyznaj, że lubisz budzić współczucie. To podsyca twoją melancholię. Dzięki temu czujesz się kimś szczególnym.

      – To nieprawda.

      – Oczywiście, że prawda. Urodziłeś się, żeby być ofiarą… Na pewno chętnie cię wysłucha. Ale uważaj. Ta kobieta nie jest w twoim typie. Skrzywdzi cię.

      – A jaki jest mój typ?

      Martina zdjęła mu chustkę. Daniel powoli zamrugał, żeby rozproszyć cienie, i jego wzrok napotkał śliczne zielone oczy przyjaciółki.

      – Ja jestem w twoim typie, Danielu. Niezależnie od tego, jak bardzo nie podoba się to twojemu dziadkowi.

      6

Barcelona, koniec czerwca 2010 r

      Mauricio lubił Barcelonę: przyjeżdżanie po to, żeby zaraz wyjechać, platany rzucające na chodniki zbyt skąpy cień, przechodniów zmierzających w stronę centrum z torbami na zakupy, turystów w wielkich okularach przeciwsłonecznych i z aparatami na szyjach, głosy mówiące te same rzeczy w różnych językach. Barcelońskie ulice miały w sobie coś z atmosfery Buenos Aires. Siedząc w barowym ogródku, przypomniał sobie bezlitośnie skwarne popołudnia z dzieciństwa. Potrafił dokładnie odtworzyć w pamięci najbardziej upalne godziny, kiedy w porze sjesty razem z braćmi kładł się w przedpokoju, jedynym chłodnym miejscu w całym domu, podczas gdy ojciec wystukiwał na maszynie swoje opowiadania, których nikt nigdy nie przeczyta, a matka krzątała się po kuchni, słuchając radiowej powieści w odcinkach.

      Upił łyk piwa i odchylił się na krześle. Para wodna z nawilżaczy kleiła mu się do skóry niczym chmara mikroskopijnych, dobroczynnych owadów. Odwrócił głowę w stronę sąsiedniego stolika. Francuska rodzina – młode małżeństwo z trójką małych dzieci – grzecznie pochłaniała sałatkę jarzynową, nad którą krążyło kilka much. On oglądał plan miasta, zaznaczając na czerwono ewentualne trasy. Ona pilnowała, żeby dzieci używały widelców, a nie rąk. Rodzina francuskich turystów wyglądała na szczęśliwą. Park Güell, Sagrada Familia… Dobry plan na popołudnie. Kobieta wyciągnęła rękę i przelotnie musnęła dłoń męża, rzucając mu wymowne spojrzenie. Wieczorem, kiedy dzieci zasną, odnowią stare przymierze.

      Pieguska uśmiechnęłaby się z rozczuleniem na widok tej sceny. Historie z happy endem zawsze przywracały jej wygląd rozmarzonej dziewczynki. Barcelona przeniosła go do Buenos Aires, a kiedy już się tam znalazł, nie mógł nie pomyśleć o żonie, choć serce bolało go od tych utraconych na zawsze tęsknot. Dopił piwo i przeszedł na drugą stronę ulicy. Budynek, przed którym się zatrzymał, miał drzwi z wyłamanym zamkiem i nieodwracalnie popękaną elewację. Siatki, które robotnicy rozwiesili pod balkonami dla ochrony przed odpadającym tynkiem, były pełne śmieci wyrzucanych przez mieszkańców z okien. Leżały tam także skarpetki i majtki, które spadły ze sznurów do suszenia bielizny, oraz zdechły gołąb. Z pootwieranych okien wylatywała chmara dźwięków i zapachów. Chłopak z nagim torsem oparty łokciami o parapet jednego z nich palił papierosa i spoglądał na Mauricia znużonym wzrokiem. Staruszek wszedł do odrapanego holu i na rozpadających się skrzynkach odszukał numer mieszkania zajmowanego przez Przyjaciół Pamięci.

      W domu nie było windy; ciężkim krokiem pokonał trzy kondygnacje wąskich schodów, czepiając się poręczy i co chwila przystając dla złapania oddechu.

      Przez uchylone drzwi mieszkania padało intensywne naturalne światło. Uderzył kołatką i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Głos bardzo młodego Joana Manuela Serrata śpiewającego La Montonera torował sobie drogę pośród przyjemnego, pracowitego bałaganu. Było to skromne mieszkanie zawalone ulotkami i oprawionymi w proste ramki fotografiami, wśród których wyróżniało się zdjęcie Hebe de Bonafini, matki z Plaza de Mayo2, w charakterystycznej białej chustce na głowie, dzierżącej argentyńską flagę podpisaną przez kompozytorów tanga, Osvalda Pugliese i Atilia Stampone. Mauricio dostrzegł także płyty Atahualpy Yupanqui, Mercedes Sosy i Victora Heredii, plakat z filmu Wersja oficjalna z Normą Aleandro i zalegające wszędzie książki Julia Cortázara, Maríi Eleny Walsh, Eduarda Galeana, Tomása Eloya Martíneza, Griseldy Gambaro. Jakby przeniósł się w inne czasy, bardziej pasujące do hasła wypisanego na ścianie dużymi literami: „Jedyną walką, którą się przegrywa, jest ta, którą się porzuca”3. Mauricio oblał się rumieńcem. To zdanie było niczym pieśń młodości, w którą przestał wierzyć.

      W sąsiednim pokoju widać było chaotycznie porozstawiane krzesła i ekran do rzutnika. Ktoś ściszył muzykę, głos Serrata zamienił się w cichy szept. W drzwiach stanęła kobieta o żwawym chodzie i stanowczym spojrzeniu, które kontrastowały z jej kompletnie białymi włosami i pomarszczoną twarzą. Starała się ukryć lekkie drżenie prawej dłoni, zwijając powykręcane artrozą palce w pięść, którą mocno przyciskała do biodra.

      – W czym mogę panu pomóc? – Mówiła czystym,


Скачать книгу

<p>2</p>

Matki z Plaza de Mayo (hiszp. Madres de Plaza de Mayo) – ruch argentyńskich matek, których dzieci zaginęły podczas dyktatury wojskowej. Pomagają rodzinom w szukaniu bliskich i domagają się ukarania zbrodniarzy.

<p>3</p>

Zdanie przypisywane Che Guevarze.