Kwiaty nad piekłem. Ilaria Tuti

Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti


Скачать книгу
się o ciało.

      Wokół niego porozstawiano prymitywne wnyki z dratwy.

      – Mają trzymać zwierzęta z daleka od ciała. Sprawca chciał, żebyśmy znaleźli je w nietkniętym stanie – oznajmił chrapliwy głos. Usta poruszały się blisko telefonu komórkowego, wydmuchując w powietrze słowa i parę. Wokół cicho wrzała praca: białe kombinezony, flesze aparatów, migające syreny.

      – Nie wykonywał prac manualnych. Jego dłonie są gładkie, a obrączka wygląda na niezniszczoną. Ma zadbane paznokcie. Bez brudu.

      Złoto na serdecznym palcu lewej ręki połyskiwało w sinym grudniowym świetle. Niskie chmury rzucały cień na ten skrawek świata.

      Mężczyzna doznał ciężkich obrażeń twarzy, ale reszta ciała pozostała nienaruszona. Przez naskórek na szyi przebijała niebieska siatka naczyń krwionośnych. Zanim zmarł, zdążył się porządnie ogolić. Niewielki zarost był wynikiem ściągniętej post mortem skóry.

      – Minimalne ślady krwi pomimo odniesionych ran. Prawdopodobnie jest ich więcej na ubraniu, ale ktoś je z niego zdjął.

      Cisza.

      – Zabójca rozebrał ofiarę, przygotował ją.

      Pomimo tak skrupulatnych zabiegów na nieboszczyku i na ziemi wokół niego było pełno śladów, mieszanina błota i lodu, jakby sprawca nagle zapomniał o detalach. Poza ofiarą widoczne były odciski butów tylko jednej osoby, mężczyzny, na co wskazywał duży rozmiar – czterdzieści pięć.

      Ręce, przeguby i kostki nie nosiły żadnych otarć po ewentualnych pętach. Ofiara była słusznej postury, wysoka i umięśniona, a mimo to zabójca dał sobie radę. Zaatakował ze zwierzęcą brutalnością.

      Znałeś zabójcę, dlatego nie zacząłeś się bronić. Co sobie myślałeś, gdy dotarło do ciebie, że zaraz umrzesz?

      Z wyrazu twarzy nie można było niczego wyczytać. Wargi były zaciśnięte, a oczy…

      Ciało porzucono między korytem rzeki a szlakiem gęsto uczęszczanym przez turystów. Znalazł je jeden z nich, kilka godzin temu. To nie był ani przypadek, ani błąd: zabójca postanowił nie ukrywać ofiary.

      – Nie widzę oznak przemocy seksualnej, chociaż sprawca rozebrał denata.

      Szef lokalnej policji stwierdził, że ofiarą jest mężczyzna, który zaginął dwa dni wcześniej, po tym, jak odwiózł syna do szkoły. Na samochód natrafiono kilkaset metrów od ciała, w przepaści, między drzewami. Został zepchnięty w dół. Na ziemi były odciski kół i butów.

      – Zabójca poruszał się pieszo. Ślady biegną dalej w las.

      Komisarz Battaglia przerwała nagranie i podniosła wzrok. Nad głowami pracujących ekip przeleciał jakiś kruk, głośno kracząc. Chmury zapowiadały śnieżycę.

      Nie było czasu. Musieli być szybsi, bardziej wydajni.

      Pani komisarz podniosła się, a w jej stawach zaskrzypiało. Zbyt wiele dni spędzonych na kolanach. A może zbyt wiele lat na karku – pomyślała. I kilogramów do zrzucenia.

      – Ruchy – rozkazała głośno.

      Technicy kryminalistyki poruszali się jak białe milczące cienie pochylone nad szczegółami widocznymi tylko dla wprawnych oczu. Fotografowali, pobierali, klasyfikowali. To dopiero początek pracy nad zbieraniem DNA. Cały proces zakończy się wiele godzin później, w laboratorium Instytutu Medycyny Sądowej w mieście oddalonym o kilkaset kilometrów stąd.

      Widok policji przyciągnął gapiów. Grupka turystów i miejscowych zebrała się pod drewnianym znakiem wskazującym szlak prowadzący do pobliskiego miasteczka, Travenì. Leżało zaledwie cztery kilometry stąd. Pośród ciekawskich nietrudno było wyodrębnić tych z okolicy: mieli groźne i ogorzałe twarze pozbawione równomiernej opalenizny, typowej dla amatorów tras zjazdowych, za to spalone przez różnicę temperatur i wysuszone przez wiatr.

      – Znaleźliśmy ubrania! – ktoś zawołał z lasu.

      Strach na wróble. To była pierwsza myśl pani komisarz.

      Kukła wystawała ponad krzaki i kłóciła się z otoczeniem. Zrobiono ją z gałęzi, sznurka i zakrwawionej odzieży.

      Za głowę robił podkoszulek ofiary, wypchany liśćmi i suchą trawą, za oczy – dwie purpurowe jagody. Kurtka i spodnie wisiały na drewnianym szkielecie, zegarek przypięto do gałęzi, która miała udawać rękę. Spod kurtki wystawała przesiąknięta krwią i całkiem sztywna koszula. Nie dało się stwierdzić, jaki miała pierwotnie kolor.

      Jeden z policjantów podszedł do komisarz Battaglii.

      – Ślady butów kończą się jakieś sto metrów na północ, między skałami – zameldował.

      Morderca wiedział, którędy iść. Albo był stąd, albo dobrze znał okolicę.

      Komisarz znowu przyłożyła telefon komórkowy do ust, wpatrując się w polanę i białe zwłoki, na które opadały płatki śniegu; przed chwilą zaczęło sypać.

      Właśnie przykrywano ofiarę.

      – Ten fetysz obnaża zabójcę – powiedziała. – Uważa swoje dzieło za godne podziwu i pragnął nas o tym poinformować.

      Nagły hałas przerwał jej analizę. Wytężyła wzrok, zastanawiając się, czy nie ma omamów. Jakiś mężczyzna brnął przez polanę, lawirując między wozami policyjnymi i drzewami. Co chwila grzązł w ziemi, ale nie zrażało go to. Przed mrozem chroniły go tylko szyta na miarę zwiewna marynarka oraz poplamiona błotem i śniegiem koszula. Bojowej minie towarzyszyły wypieki spowodowane wysiłkiem. A może zażenowaniem i wstydem?

      Kiedy pani komisarz domyśliła się, kto to jest, swój stan ducha wyraziła jednym tylko słowem:

      – Cholera.

      3

      Massimo stał po kostki w kałuży.

      Jego twarz zdradzała targające nim emocje: wściekłość, rozpacz, niedowierzanie, ale przede wszystkim wstyd. Z trudem brnął przez zwodnicze kępki traw, które rozstępowały mu się pod nogami, objawiając mulistą pułapkę.

      Czuł na sobie spojrzenia wszystkich: całego zespołu, do którego miał dołączyć po przeniesieniu. Wiedział, że przełożony też go obserwuje, gdzieś ze skraju lasu.

      Śnieg, który przed chwilą tylko prószył, teraz zaczął obficiej padać. Płatki muskały jego rozpaloną twarz, osiadały na skórze i topniały w mgnieniu oka.

      Massimo zebrał się na odwagę i podniósł wzrok. Komisarz Battaglia to pewnie tamten facet pod czterdziestkę, odrobinę niższy od niego, z ogorzałą cerą i papierosem w ustach, który przygląda mu się spod zmrużonych powiek. Wskazał na niego jeden z policjantów, machając ręką w stronę przybysza. Massimo o nic więcej nie pytał i od razu ruszył przed siebie, ignorując ostrzegawcze pokrzykiwania kolegi po fachu. Nie rozumiał, skąd u niego takie poruszenie, dopóki po kilku metrach żwawego i demonstracyjnie swobodnego marszu nie zapadł się w błoto.

      Nigdy nie zapomni tego dnia. Do biura dotarł z kilkominutowym opóźnieniem, potem czekał na korytarzu komendy ponad pół godziny, zanim ktokolwiek pofatygował się, by go powiadomić, że jego zespół dawno pojechał do wezwania. Nikt się nie zatroszczył, żeby na niego poczekać albo zostawić mu wiadomość. Zwyczajnie o nim zapomnieli.

      Tylko pięć minut spóźnienia.

      W pierwszej chwili Massimo pomyślał, że to jakiś żart, ale rozmawiający z nim policjant rzucił lapidarnie, że komisarz Battaglia nie ma poczucia humoru. On raczej też nie, jak można było zgadywać po jego


Скачать книгу