Kwiaty nad piekłem. Ilaria Tuti

Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti


Скачать книгу
Kilka razy samochód stawał w połowie podjazdu, bo opony nie łapały przyczepności na oszronionej jezdni. Na szczęście obok przejeżdżał traktor. Podeszły wiekiem właściciel o winnym oddechu i niewyraźnej mowie nalegał, że mu pomoże. Twierdził, że w tym okresie roku często się to zdarza turystom i że chętnie odholuje go na górę.

      – Co za różnica, pnie, gnój czy samochody – stwierdził.

      Massimo przystał na propozycję z duszą na ramieniu. Zanim zaczepił linę holowniczą, rzucił ostatnie zatroskane spojrzenie na samochód, po czym wsiadł i wrzucił na luz.

      Właśnie w ten sposób dojechał do Travenì: holowany przez ciągnik.

      Pomimo obolałych z napięcia pleców i wściekłego bólu głowy wreszcie mógł się przyjrzeć krajobrazowi. Cechowało go pierwotne, z niczym nieporównywalne piękno. Ośnieżone szczyty wznosiły się ponad tysiącletnie bory jak przytępione ostrza, które przebiły gęsty dywan lasów. Wyglądały jak mitologiczni giganci i zmuszały do zadarcia głowy, wzbudzając jednocześnie instynktowny lęk przed wysokością. W zaroślach, pomiędzy limbami i krzakami jagodowymi, szumiały przezroczyste strumienie, które spływały krętymi korytami między skałami, lodowymi stalaktytami i wonnym mchem. W śniegu zalegającym na poboczu Massimo dostrzegł liczne ślady zwierząt.

      To był świat bardzo odległy od tego, do którego przywykł; świat pokazujący człowiekowi, jak niewiele znaczy i jak daremny jest jego trud. Naturalny raj, daleki jednak od pierwotnej nieskazitelności. Część zbocza została całkiem ogołocona. Na polanie zajętej przez baraki stały spychacze i inne maszyny do wycinki lasu.

      Massimo odwrócił wzrok z niesmakiem, jak ktoś, kto właśnie dostrzegł plamę na pięknym obrazie.

      Za ostatnimi serpentynami wyłoniło się Travenì, położone na płaskowyżu, z którego roztaczał się widok na dolinę. Otaczała je korona gór. Domy w stylu alpejskim zbudowane były z kamienia i drewna. Przed wejściem do każdego z nich ułożono stertę drew na opał, z których unosił się zapach żywicy. W niewielkim centrum miasteczka architektura była już zgoła inna: kilkupiętrowe budynki cechowały pastelowe kolory i charakterystyczne spadziste dachy. Balkony i tarasy zostały już przybrane w bożonarodzeniowe ozdoby z ostrokrzewu i czerwonych kokard. Przy głównej ulicy znajdowały się bary i karczmy, sklep spożywczy oraz dwie kafejki. Przed pubem zgromadziły się grupki młodzieńców z deskami snowboardowymi pod pachami i kubkami z grzanym winem w dłoniach; niedaleko było stąd do stoków narciarskich. Znalazło się też miejsce dla apteki i kilku butików z odzieżą dla turystów.

      Właściciel traktora zostawił Massima na centralnym placu, odmawiając przyjęcia zapłaty, którą przybysz próbował mu wcisnąć. Odjechał, pomachawszy na pożegnanie i zatrąbiwszy klaksonem. Massimo rozejrzał się wokół. Miasteczko wyglądało jak z pocztówki, z jednym wyjątkiem: na tablicy ogłoszeniowej przed ratuszem wisiały przypięte pinezkami ulotki zapraszające na spotkanie, które miało odbyć się tego wieczora w szkolnej sali gimnastycznej. Mieszkańców całej doliny zachęcano do czynnego udziału w zgromadzeniu przeciwko powstaniu nowej stacji narciarskiej. Massimo od razu pomyślał o placu budowy, który rzucał się w oczy u podnóża góry, i o wyciętych drzewach. Nawet tutaj, daleko od miasta, nie było spokoju.

      Bez trudu namierzył swój zespół, bowiem ofiarę morderstwa znaleziono niedaleko za miasteczkiem, od strony granicy państwa. Dojechać tam można było górską drogą biegnącą między kamieniołomem i niskimi zagajnikami. Wozy lokalnej policji już utworzyły blokadę na całej szerokości jezdni. Jeden z funkcjonariuszy notował tablice rejestracyjne przejeżdżających samochodów i personalia ciekawskich, którzy wystawiali głowy, żeby cokolwiek dostrzec.

      Massimo okazał legitymację i zapytał o komisarza Battaglię. Niedługo potem ugrzązł w błocie, z którego teraz z mozołem usiłował się wydostać.

      Plusem było to, że przełożony przestał zwracać na niego uwagę. Rozmawiał ze starszą kobieciną opatuloną w płaszcz prawie sięgający kostek. Nie dało się jej nie zauważyć: prosto ścięte włosy i opadająca na oczy grzywka były we wściekle czerwonym kolorze, który kłócił się z naturalną harmonią barw. Właśnie wskazywała na żleb gubiący się gdzieś w lesie, a mężczyzna przytakiwał.

      Widocznie kobieta była świadkiem. Może to ona znalazła ciało.

      Massimo pokonał ostatnie metry. Ktoś wyciągnął do niego rękę, by pomóc mu wydostać się z grzęzawiska. Przyjął pomoc, ale był tak zażenowany, że jego podziękowania zabrzmiały jak bełkot.

      Po raz pierwszy od ukończenia akademii policyjnej czuł się oceniany. Miał przyspieszony oddech i ręce mokre od potu, pomimo mrozu. Wiedział, że trudno o gorszy początek.

      – Inspektor Massimo Marini – przedstawił się, podając dłoń Battaglii. – Przydzielono mnie do pańskiego zespołu. Byłbym wcześniej, ale nikt mnie nie uprzedził o wyjeździe.

      Ostatnie zdanie wyrwało mu się mimowolnie. A jego głos nawet dla niego samego zabrzmiał bezczelnie, jak u rozdrażnionego dzieciaka.

      Nikt nie uścisnął mu dłoni, więc ją opuścił. Co za pechowy dzień.

      Mężczyzna spoglądał na niego w milczeniu i nieznacznie kręcił głową, jakby chciał go ukradkiem przestrzec.

      Odpowiedziała mu kobiecina.

      – Nas też denat nie uprzedził o swojej śmierci, inspektorze.

      Miała chrapliwy głos i taką minę, jakby znaczył dla niej mniej niż nic.

      Massimo przyjrzał się jej bacznie. Wełniana czapka z cekinami rozpłaszczała na czole łobuzerską grzywkę, która w ogóle nie pasowała do zniszczonej twarzy i surowych rysów zdradzających równie surowy charakter. Jej oczy rewidowały go jak niecierpliwe ręce, obmacywały, jakby czegoś szukały. Zębami przygryzała zauszniki okularów. Massimo zauważył, że miała cienkie wargi: od czasu do czasu ściągała je, jakby ważyła jakąś myśl. Być może ocenę.

      Płaszcz skrywał korpulentną sylwetkę; materiał opinał się na szerokich biodrach.

      Jeden z policjantów podszedł z telefonem komórkowym w dłoni i podał go kobiecie.

      – Dzwoni komendant, pani komisarz. Pyta, czy ma pani chwilkę.

      Przytaknęła i odeszła kilka kroków. Od czasu do czasu zerkała w stronę Massima.

      Ten stał jak skamieniały. Ledwo się zorientował, że mężczyzna, którego wziął za Battaglię, uścisnął mu dłoń i przedstawił się jako agent Parisi. Kompletnie zaschło mu w ustach i był bliski hipotermii. W głowie szukał takich przeprosin, które nie zabrzmiałyby idiotycznie, ale gdy kobieta skończyła rozmowę, zdołał wydusić z siebie tylko jedno zdanie, niestety, najmniej odpowiednie w tej sytuacji.

      – Nikt mi nie powiedział, że mam pytać o kobietę, pani komisarz.

      Spojrzała na niego tak, jak się patrzy na gówno przyklejone do czyjejś podeszwy.

      – Jak widać, taka ewentualność nawet nie zaświtała w pańskiej głowie, inspektorze.

      Inspektor. Młokos, na dodatek jak z żurnala wycięty. Teresa czuła jego wodę kolońską na odległość. W ogóle nie pasował do tego alpejskiego torfowiska, pełnego śniegu i krwi, którą woda wypłukiwała z mchu i zabierała ze sobą w głąb ziemi. Krwi człowieka zabitego w sposób, jaki rzadko zdarza się policjantowi oglądać.

      Massimo Marini miał ładną buzię z niewielkim zarostem. Najwyraźniej nie ogolił się tego ranka. Coś poszło nie tak. I to bardzo nie tak, jeśli oceniać po wyglądzie.

      Początek nie był najszczęśliwszy. Wysiłki młodego inspektora, żeby zademonstrować


Скачать книгу