Kwiaty nad piekłem. Ilaria Tuti

Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti


Скачать книгу
kochał. W ostatnich godzinach buzowało od podejrzeń, które spadały na mieszkańców jak śnieg. Od kiedy ojciec Diega zniknął, powietrze zatruł strach.

      Mathias podszedł do przyjaciela. Jego twarz, ledwo muśnięta przez snop światła ze sceny, wyglądała jak mały, smutny, może odrobinę wściekły księżyc. Mathias chciał coś powiedzieć, wiedział jednak, że słowa nic tu nie pomogą.

      Ojciec Diega nie żył. Nikt jeszcze nie powiedział tego na głos, ale oni już wiedzieli, tak jak się wie, że zaraz dostanie się pasem albo że gorączka rośnie, chociaż czoło nadal jest zimne.

      Chłopiec zwinął w kulkę czapkę, którą trzymał w rękach, i rzucił nią w stronę przyjaciela.

      Ręka Diega błyskawicznie się uniosła i złapała przedmiot w locie, chociaż jego oczy ani na moment nie oderwały się od ciemności.

      Mathias uśmiechnął się odruchowo. Diego był obecny ciałem, ale jednocześnie tonął w bagnie sprzecznych uczuć. To był jego najlepszy przyjaciel i największy rywal. Najchętniej powiedziałby mu teraz, że nic go nie obchodzi bycie szefem grupy, że może zająć jego miejsce, bo to on ma wszystko, czego potrzebuje lider. Milczał jednak, bo wiedział, że nie byłoby to honorowe. Dalej będą się ścigać o palmę pierwszeństwa, a mimo to łącząca ich braterska więź nigdy nie osłabnie.

      Mathias miał to już na końcu języka, ale nagle w jego głowie pojawiło się pewne podejrzenie, które w ostatniej chwili zmieniło zamiary chłopca.

      – Gdzie jest Oliver? – zapytał.

      Na ten dźwięk Diego wrócił na ziemię. Oliver był od nich młodszy zaledwie o rok, a mimo to wszyscy traktowali go jak swojego pupilka.

      Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Musieli go znaleźć, musieli chronić, zwłaszcza tutaj, w tych murach.

      Korytarz prowadzący do łazienek przypominał ciemny tunel bez końca. Ktoś pogasił już światła. Z sal lekcyjnych, przypominających tonące w mroku jamy, dobywał się zapach kredy i papieru.

      Oliver głośno przełknął ślinę. Szukał włącznika, ale nie pamiętał, gdzie jest; nigdy nie był mu potrzebny. Po raz kolejny odwrócił się w stronę słabej poświaty. Tuż za rogiem, w połowie drugiego korytarza, drzwi do auli stały otworem.

      Nie jestem sam – powtórzył w duchu.

      Ruszył przed siebie. Miał do pokonania jeszcze tylko kilka metrów – czarnych jak otchłań – i zamierzał zrobić to bez niczyjej pomocy.

      Wiedział, że on czai się gdzieś w ciemnościach – albo tutaj, albo na sali gimnastycznej, porządkując sprzęt, a może na stołówce, gdzie sprawdza, czy pozamykano wszystkie okna. Zawsze porusza się cicho i wszystkich mierzy surowym wzrokiem. Tylko przed Oliverem pokazuje, kim jest naprawdę: złem wcielonym, jak wróg z bajki. Bez powodu, bez umiaru. Na samą myśl o tym Olivera rozbolał brzuch.

      Chłopiec zamrugał kilka razy. Czuł, jakby ciemność osiadła na jego rzęsach, skórze, ubraniu, i chciała go pogrążyć. Stawiał krok za krokiem. Wyobrażał sobie, że zanurza się w czarną bańkę, jest już blisko jej środka i bardzo daleko od światła.

      Gdyby teraz jakaś ręka nagle chwyciła go i pociągnęła… Przegnał tę myśl, ale dalej coś ściskało go w żołądku. Drzwi do łazienki nie mogły być daleko. Jeszcze kilka metrów i poczuje je dłonią, a wtedy cały strach zniknie w blasku światła. Mathias i Diego będą z niego dumni i wreszcie zaczną go traktować jak równego sobie.

      Ruszył z większym przekonaniem i wreszcie poczuł pod palcami gładką powierzchnię. Po omacku nacisnął klamkę. Charakterystyczny odór chloru i środków czyszczących upewnił go, że to właściwe pomieszczenie.

      Zawahał się na chwilę: musiał zebrać się na odwagę, żeby wsunąć ramię do środka.

      – Dureń – powiedział do siebie ze wstydem, choć przecież nikt nie widział jego przerażenia.

      Zacisnął wargi i wyciągnął rękę. Czuł, jak zalewają go na przemian to zimne, to gorące poty. Dotarł do włącznika i wreszcie na suficie z trzaskiem rozbłysła jarzeniówka.

      Niebieskie kafelki połyskiwały w zimnym świetle. Z nieszczelnego kranu powoli kapała woda.

      Oliver wypuścił z płuc długo wstrzymywany oddech; nikt na niego nie czekał.

      Wszedł do ubikacji i spojrzał na rząd trzech otwartych na oścież kabin. Wybrał tę pośrodku i zaczął rozpinać spodnie. Przy pierwszym guziku znieruchomiał.

      Nie był już sam. Ktoś stał za jego plecami. W ciszy do jego oddechu dołączył jakiś inny, ciężki, śmierdzący czosnkiem i nikotyną.

      – Witaj, gówniarzu.

      Oliver odwrócił się powoli, jakby usłyszał rozkaz. Cały się trząsł.

      Masywna postać – wcielenie jego codziennego koszmaru – sprawiła, że sam poczuł się jeszcze mniejszy.

      Abramo Viesel pracował jako woźny w szkole w Travenì. Był starszy od jego rodziców, ale młodszy od dziadków. Jego ciało było tak masywne, że z trudem się poruszał, a gdy chodził, kiwał się na boki jak kuter miotany falami. Oliver jednak nie nazwałby go grubasem. Za każdym razem gdy się pojawiał i prześladował chłopca, na myśl przychodziło tylko jedno słowo: potężny. Jak zła postać z komiksu o superbohaterach. Tak potężny, że mógłby go zgnieść.

      Spojrzał na ręce woźnego: były wielkości głowy chłopca. Wyobraził sobie swoją twarz uwięzioną w tych grubych owłosionych palcach.

      – Wystarczyło ci odwagi, żeby tu przyjść samemu – usłyszał. – To nie był dobry pomysł.

      Oliver milczał. W tej sytuacji każde słowo byłoby błędem, dobrze o tym wiedział. Viesel z rozkoszą dręczył go od dnia, w którym chłopiec po raz pierwszy postawił nogę w szkole. Atakował go tylko słowami i jeszcze nigdy go nie tknął, ale Oliver czuł, że to się wkrótce zmieni. Znowu spojrzał na ręce woźnego i zobaczył, że całe drżą, jakby mięśnie spinały się pod skórą. Przypominały ryby w rzece podpływające do powierzchni wody, żeby nakarmić się owadami.

      Wiedział, że pan Viesel też szukał pokarmu, tego, który nasyciłby jego najskrytszy głód – strachu Olivera. Przeniósł wzrok na nabrzmiały brzuch mężczyzny. Zajmował całą przestrzeń w drzwiach.

      – Czekają na mnie – wydusił z siebie szeptem.

      Brzuch pana Viesela zatrząsł się od rubasznego śmiechu, który niemalże natychmiast ucichł.

      – Przyszedłeś, żeby się wysikać, to sikaj – rozkazał.

      Nie zamierzał się odsunąć. Ręką przytrzymywał drzwi toalety, tak żeby się nie zamknęły.

      Oliver mocno zacisnął powieki. Ucisk, który czuł wcześniej na pęcherzu, przemienił się w ból.

      – Muszę iść – powiedział. – Proszę.

      – Nie, zostajesz. Na baczność, jak żołnierzyk, aż zsikasz się w majtki.

      Oliver poczuł, że ma mokre policzki.

      – Och, wyłazi z ciebie mała dziewczynka – szydził pan Viesel.

      Oliver pomyślał, że Lucia to też mała dziewczynka, a mimo to jest odważna i silna. Otworzył oczy. Sylwetkę jego oprawcy rozmywały łzy.

      Mężczyzna pochylił się w jego stronę.

      – Wiesz, co ci zrobię, jeśli piśniesz komuś słówko, prawda?

      Oliver nie odpowiedział.

      – Przyjdę do


Скачать книгу