Kwiaty nad piekłem. Ilaria Tuti

Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti


Скачать книгу
była jasna, sprzyjała polowaniu. Chmury przewiał wiatr, a lodowa pokrywa błyszczała w świetle księżyca. Wnyki rozstawił rano, kiedy zwierzęta jeszcze spały w swoich norach. Teraz musiał tylko zebrać łup, drżące ciała. Do pułapek podchodził pod wiatr, przedzierając się przez śnieg siłą potężnych mięśni ud. Widział już cień szamocącej się ofiary. Była duża, leżała na grzbiecie. Długie, cienkie, ale mocne nogi wierzgały w powietrzu w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, ale w ten sposób tylko zaciskały wnyki. Zwierzę prychało z wysiłku, usiłując uciec przed wyrokiem.

      Podszedł ostrożnie, nie chciał przestraszyć jelenia. Położył rękę na jego szyi, żeby uspokoić zwierzę, zanim pętla je udusi. Wtedy z niezadowoleniem stwierdził, że to samica.

      Przez chwilę klęczał w bezruchu i zastanawiał się, co robić.

      To będzie długa i surowa zima, a wskazywała na to ilość żołędzi, jaką wiewiórki zgromadziły w swoich dziuplach. Zawsze je sprawdzał, gdy tylko nadeszły pierwsze przymrozki, zaglądał też zresztą do nor jeży, żeby się dowiedzieć, czego spodziewały się zwierzęta po nadchodzącym zimnie. Nigdy się nie myliły, a on wiedział, że za kilka pełni księżyca będzie potrzebował mięsa, żeby przetrwać mrozy.

      Pogłaskał ręką miękką szarobrązową sierść. W szerokiej piersi zwierzęcia biło silne serce. Brzuch był ciepły, pokryty gęstym puchem, a sutki nabrzmiałe od mleka.

      Poszukał wzrokiem między drzewami i zobaczył tam jelonka, który wpatrywał się w niego wielkimi zrozpaczonymi oczami. Nozdrza na wąskim pysku raz po raz otwierały się i zamykały: zwierzę próbowało odszyfrować jego zapach i pojąć, czy jest drapieżnikiem. Skoro jelonek nie opuścił jeszcze matki, to musiała być jego pierwsza zima. Pokryte meszkiem rogi ledwo rysowały się pod skórą. Latem osiągną maksymalną wielkość, a kolejnej zimy odpadną, by znowu odrosnąć. I tak przez całe życie, za każdym razem coraz większe, aż w końcu przybiorą postać majestatycznego poroża.

      Jelonek jest wystarczająco duży, żeby przeżyć bez matki – powiedział sobie.

      Samica jakby wyczuła jego myśli i wzrokiem poszukała jego oczu. Przestała walczyć, tylko oddychała chrapliwie. Szyja zwierzęcia spoczywała w jego ramionach. Ruch powinien być zdecydowany. Potrzeba było ogromnej siły, ale on ją posiadał.

      Jego dłonie, zamiast się zacisnąć, zaczęły rozwiązywać pęta. Musiał popędzić zwierzę, żeby stanęło na nogi: nieoczekiwane oswobodzenie najwyraźniej zdezorientowało samicę. Gdy ją głaskał po twardym i silnym grzbiecie, czuł, jak przez jej członki przebiega pierwotna energia.

      Wrzasnął, a wtedy zwierzę w zwinnych i szybkich podskokach ruszyło w stronę drzew, do swojego potomka.

      On klęczał jeszcze przez chwilę w śniegu, z mocno bijącym sercem, jak za każdym razem gdy życie brało górę nad drapieżnym instynktem.

      Poszukał suchej powierzchni pokrytej igłami sosnowymi i tam usiadł, opierając plecy o pień. Jego żołądek burczeniem okazywał swój sprzeciw. Z kieszeni kożucha wyciągnął dwa poplamione papierowe zawiniątka. Z pierwszego wziął kilka plasterków suchego mięsa, włożył je sobie do ust i zaczął mocno przeżuwać. Drugie zawierało coś innego. Coś cennego.

      9

      Ofiarą był Roberto Valent. Inżynier urodzony i dorastający w tych stronach. Wyjechał na studia i wrócił z żoną i synem dopiero, kiedy turyści i sportowcy odkryli piękno tego zakątka świata, a przemysł turystyczny rozkwitł. Kierował pracami nad nową stacją narciarską.

      Drewniany dom rodziny Valentów, postawiony na kamiennej podmurówce, znajdował się w pewnej odległości od centrum Travenì. Był wielkości willi i stał na spadzistej polanie od południowej strony wzgórza, która latem cieszyła się wyjątkowym nasłonecznieniem. Wokół nie było żadnego ogrodzenia, a granicę działki wytyczało jedynie kilka ogołoconych przez zimę klombów.

      Staruszka o smętnym wyglądzie zdejmowała z okien świąteczne ozdoby, jakby nawet dom zamierzano ubrać w żałobę. Kobieta była chuda i miała na sobie czarny strój. Gdy tylko zobaczyła zbliżający się policyjny wóz, schowała się za zasłoną.

      Teresa zastanawiała się, czy to matka Valenta. Odpowiedź otrzymała kilka minut później, gdy zadzwoniła do drzwi wejściowych. Otworzyła jej ta sama staruszka. Miała spuchnięte powieki i zaczerwienione oczy. Powiedziała, że synowa już czeka, i zaprowadziła ich do salonu, szurając filcowymi pantoflami o parkiet pachnący pszczelim woskiem. Teresa złożyła kondolencje, na które staruszka odpowiedziała monosylabami tłumionymi przez szloch, wtulając białą głowę w kościste ramiona. Wyglądała jak kwintesencja kruchości, chociaż musiała być silnej natury, skoro utrata syna nie zwaliła jej z nóg.

      – Rozgośćcie się. Marta zaraz przyjdzie – powiedziała, zanim znikła, żeby zaparzyć kawę.

      Teresa wybrała sofę, Marini fotel. Tego ranka przyszedł do pracy przed czasem, ubrany w dżinsy i w wygodnych butach, ale z marynarki i eleganckiego płaszcza nie zrezygnował. Patrząc na niego, Teresa pomyślała z rozbawieniem, że przemiana już się rozpoczęła. Pierwsze godziny dnia spędzili na miejscu zbrodni, oswobodzonym już od sprzętu techników, ale ciągle jeszcze ogrodzonym. Żeby ustalić, kto zabił Roberta Valenta, wpierw musieli się dowiedzieć, jak to zrobił – krok po kroku, aż do ostatniego aktu – i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to zrobił.

      Rodzina mogła ułatwić im zadanie, chociaż Teresa w to wątpiła. Przyjechała, żeby wypełnić rutynowe formalności, które miały na celu jedynie zebranie ogólnych informacji i zapewnienie krewnych, że policja robi wszystko, żeby odkryć prawdę.

      Pokój urządzono w stylu góralskim, tak samo jak resztę domu: drewno w odcieniu miodu skrzypiało pod nogami i pokrywało ściany oraz sufit. Uzupełniały je cenne tkaniny – brokat, wełna i filc. Dodatki dobrano z dbałością i gustem: intarsjowane pudełka w kształcie serca z szafranowymi ciastkami i kandyzowanymi owocami, stare miedziane i cynowe naczynia, wykorzystane jako pojemniki na aromatyczne zioła i anyż, które wypełniały pomieszczenie przyjemną wonią. Miękkie poduszki ozdobiono ręcznie wykonanymi koronkami. Obok drzwi wejściowych na niskim stoliku umieszczono szopkę w dawnym stylu i kolorystyce. Centralnym miejscem w salonie był murowany kominek, który zajmował większą część ściany i roztaczał miłe ciepło. Obok stała ława z miękkim siedziskiem. Kiedyś to właśnie tutaj gromadzono się wieczorem, po zakończeniu prac w lesie i zagrodzie.

      Rodzina zamieszkująca ten dom została osierocona. Wieczory już nigdy nie będą takie same. A następujące po nich godziny – długie i pełne rozpaczy. Teresa uważała, że noce w Travenì i tak są aż nadto ciche: ledwie zapadał zmierzch, a ulice natychmiast pustoszały. Na dodatek tego ranka miasteczko obudziło się ze świadomością, że po jego bezludnych zaułkach krąży zabójca.

      Wdowa nie kazała na siebie długo czekać. Martę Valent cechował miły wygląd, ale gdy tylko postawiła nogę w salonie, wypełniła go milczącym niepokojem. Policjantów przywitała wiotkim uściskiem dłoni, jakby chciała od razu zniknąć, a wyrazy współczucia przyjęła z opuszczonym wzrokiem. Usiadła na sofie w pewnym oddaleniu od Teresy, tak jakby tylko na niej przycupnęła. Battaglia uznała jej urodę za nijaką, będącą sumą regularnych rysów i wyblakłych kolorów. Nie budziła żadnych emocji, a wystarczyłby jeden defekt, jakiś ekscentryczny detal, żeby wyglądała przynajmniej interesująco. Ubrania, które miała na sobie, były równie bez wyrazu co jej smukłe i kościste ciało. Sprawiała wrażenie, jakby z trudem dźwigała ich przesadny ciężar. Fotografia stojąca na jednej z półek przedstawiała całkiem inny wizerunek kobiety: krągłe kształty i żywe spojrzenie. A wcale nie było to stare zdjęcie. Teresa pomyślała, że może drąży ją


Скачать книгу