Kwiaty nad piekłem. Ilaria Tuti

Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti


Скачать книгу
w niego, dopóki nie zniknął z pola widzenia. Spadzisty, matowy w promieniach słońca dach, ciemne okna, cienie, które w jej wyobraźni poruszały się za oknami. Wszystko wyglądało tak, jakby czekało na coś, co uporządkuje życie jego mieszkańców.

      Pomyślała o najmłodszym z nich, o małym żołnierzyku z brudnymi paznokciami. Czuła, że on też ją teraz obserwuje. Diego to bystry i ciekawy świata chłopiec. Żywa iskierka, którą rodzice próbowali okiełznać bezsensownymi regułami, jak zakaz jedzenia słodyczy pozostawionych na widoku. Jakby chcieli w ten sposób wystawić na próbę jego silną wolę.

      Diego przywykł do tego, że codziennie patrzy na przedmioty godne pożądania i nie może nawet ich dotknąć – pomyślała Teresa. Czy istnieje coś bardziej szkodliwego dla psychiki dziecka?

      Tak. Matka zimna jak lód.

      Teresa zastanowiła się, czy ojciec też tłumił uczucia wobec syna. Najprawdopodobniej tak, jeśli wziąć pod uwagę to, co powiedziała Marta Valent. Określiła męża słowem „stanowczy”. Co więcej, zdradziła, że był też „obojętny”.

      Jak bardzo obojętny? Czy to znaczy, że był pozbawiony uczuć?

      To nie twoja sprawa – pomyślała, ale od razu się za to skarciła. Sprawa dziecka powinna interesować każdego.

      Poszukała lukrecji w kieszeni, ale ze zdziwieniem stwierdziła, że jej tam nie ma.

      W pierwszej chwili ogarnęła ją konsternacja, ale zaraz potem roześmiała się głośno.

      Nie doceniła go: mały Valent potrafił sobie poradzić sam.

      10

      Dni robiły się coraz krótsze. Lucia wiedziała to z obserwacji, bo często popołudnia spędzała zamknięta w swoim pokoju. A wtedy jedynym ciekawym zajęciem – gdy już wyśpiewała wszystkie piosenki, jakich się nauczyła – było patrzenie przez okno na rosnący za łąką las.

      Znała każdy liść, każdy cień padający na trawę. Widziała, jak wydłużają się z każdą godziną, dzień po dniu sięgając coraz bliżej domu.

      Wiedziała, dlaczego tak się dzieje: to było związane z krążeniem Ziemi wokół Słońca. W szkole uważała na lekcjach, choć nie zawsze rozumiała, co mówi nauczycielka. Nadrabiała wyobraźnią. Lucia przeczuwała, że nie jest tak inteligentna jak inne dzieci, ale znała ruch cieni i wiedziała, że niedługo znowu będą się skracać. Fascynowała ją odwieczna walka światła i ciemności; jak zaczarowana przyglądała się temu przedstawieniu, jednak od jakiegoś czasu do tego zainteresowania dołączyło palące pragnienie, by ta ledwie rozpoczęta zima wreszcie się skończyła, a wraz z nią – zbyt wczesne zmierzchy.

      Spojrzała na las. Podniósł się wiatr i rozkołysał czubki choinek. Zdmuchnięte z konarów dębów liście spadały, wirując jak szalone. Popołudnie dopiero się zaczęło, ale światło już zmieniło barwę. Jeszcze parę godzin i nadejdzie mrok, aż w końcu świat zapadnie się w całkowite ciemności.

      Lucia bała się tej chwili, bo wtedy duchy wychodziły z lasu. Powiedziała matce, co się dzieje tam, gdzie drzewa się kończą, ale ona jej nie uwierzyła. „Kłamstwo to brzydka rzecz”, odparła karcącym tonem, a potem zamknęła córkę w pokoju.

      Ale Lucia nie kłamała. Widziała jednego ducha. Miał twarz białą jak śnieg, który ostatnimi dniami przysypał miasteczko; jak czaszka psa, którą poprzedniego lata Diego i Mathias wyłowili z potoku, a Oliver tylko im się przyglądał.

      O tak, ten duch, który ją obserwował z lasu, wyglądał jak gładka biała czaszka.

      Lucia była pewna, że Mathias też go wczoraj widział. To on przewodził grupie, był z nich najodważniejszy, ale na ostatnim zebraniu wydawał się przerażony: wpatrywał się w drzewa, jakby ożyły i mogły odwzajemnić jego spojrzenie.

      Pod oknem Lucia zostawiła miskę z mlekiem. Na razie była jeszcze pełna, wiedziała jednak, że rano zastanie ją pustą, jak po kilku ostatnich nocach, chociaż kot od kilku dni nie wracał do domu.

      Ktoś inny chyłkiem przemykał z lasu aż pod dom. Ktoś, kto miał czaszkę zamiast twarzy.

      Lucia powiedziała to swojej matce, ale ona jej nie uwierzyła.

      11

Austria, 1978

      „Patrz, obserwuj, zapomnij”.

      Tak brzmiała reguła Szkoły. Niepisane przykazanie, które najstarsi spośród personelu przekazywali nowo przybyłym. Panna Braun objaśniła je Magdalenie tak cicho, że prawie szeptem, jakby się bała, że pogwałci świętą tajemnicę. Ale w tym miejscu zawieszonym pośród skalistych szczytów tajemnic było o wiele więcej.

      Magdalena szła za przełożoną po korytarzach, które wiły się jak labirynt. Kobieta oprowadziła ją po zapuszczonym budynku i poinstruowała o czekających ją obowiązkach. Szkolenie, które już przeszła, było dość dziwne: cały czas spędziła zamknięta w jednej sali, przepisując na maszynie niezrozumiałe odręczne notatki, nie miała więc jeszcze okazji zobaczyć nic więcej prócz ścian refektarza i czekającego na nią wieczorem dormitorium.

      Jak się domyśliła, w Szkole pracowało niewiele osób: dyrektor, którego spotkała tylko raz, w dzień przyjęcia, opiekunka Braun, dwóch wielozadaniowych członków personelu, kucharka oraz Marie, pomywaczka, z którą Magdalena dzieliła pokój. Ale Marie była niema i podczas długich wieczorów spędzanych na lekturze tylko kilka razy obdarzyła ją nieśmiałym i chyba odrobinę przestraszonym spojrzeniem. Magdalena zrezygnowała z zagadywania jej i ograniczyła się do porannego „dzień dobry” i wieczornego „dobranoc” przed zgaszeniem świateł.

      Nie każdy nadawał się, by zamieszkać w tak odosobnionym miejscu. Ale, co najważniejsze, o przyjęciu do Szkoły decydowała przede wszystkim cecha właściwa nielicznym – dyskrecja. Milczenie należało zachować przez całe życie.

      Tę pracę znalazła Magdalenie ciotka, na dodatek w bardzo trudnej dla jej rodziny chwili.

      „Szkoła ma wielkie oczekiwania co do ciebie. Nie rozczaruj jej”, mówiła panna Braun, gdy wchodziły po zniszczonych schodach. Kroczyła z przodu, wyprężona, z plecami prostymi jak belki krzyża, który spoglądał na nie z antresoli. Purpurowe promienie zachodzącego słońca wpadały przez ażurowe okno, rzeźbiły smutne oblicze Chrystusa i rozpalały krew wypływającą z przebitego boku. W tym świetle korona cierniowa rzucała na ścianę ogromny, zdeformowany cień.

      Jak macki potwornego stworzenia – pomyślała Magdalena i wtuliła się w wełniany golf.

      Panna Braun zawsze mówiła o Szkole jak o żywej i rozumnej istocie, jakby jej mury miały oczy i uszy. Szkoła słuchała i oceniała. Ta sugestywna personifikacja długo napawała Magdalenę przerażeniem.

      W końcu dotarły na pierwsze piętro, gdzie znajdował się żłobek – Gniazdo. Wyglądał na opustoszały, tak wielka panowała tu cisza. Ciała kobiet poruszyły powietrze, które sprawiało wrażenie, jakby od stuleci stało w bezruchu, wykorzystując upływający czas, by wchłonąć życie i historie istot, które się przez to miejsce przewinęły. Miało swój ciężar i Magdalena go czuła, na żołądku, w gardle. Dusiło ją, zapierało dech w piersiach.

      „Patrz, obserwuj, zapomnij”.

      To oznacza, że nic, co dzieje się w Szkole, nie może wyjść poza jej mury. Braun powiedziała, że czasami będzie świadkiem pozornie dziwnych praktyk. Powinna obserwować ich skutki i skrupulatnie odnotowywać je w zeszycie, który otrzymała wraz z ubraniem roboczym.

      A potem o wszystkim zapomnieć. O wszystkim.

      Magdalena patrzyła, jak opiekunka wyciąga z kieszeni


Скачать книгу