Zew nicości. Maxime Chattam
Po prostu nieszczęśliwy traf, wszystko wkrótce się wyjaśni. Wszystko wkrótce się ułoży.
Ale skoro była o tym tak bardzo przekonana, dlaczego w takim razie od początku robiła wszystko, by oszczędzać siły, jakby szykowała się do walki o życie?
Tak nakazywał jej instynkt. Gdy tylko obudziła się tu, w tej maleńkiej, ślepej klitce, zdała sobie sprawę, że znalazła się w złym położeniu, jeszcze zanim przypomniała sobie ostatnie chwile sprzed utraty świadomości, sam atak.
Czego od niej chcieli? Dlaczego ona? Pierwsze odpowiedzi, które przyszły jej do głowy, zmroziły jej krew w żyłach, ale natychmiast je od siebie odegnała. To nie pora na snucie najbardziej katastroficznych scenariuszy, zakazała sobie tego. Postępowała etapami, zmuszała się do rozkładania własnych reakcji na czynniki pierwsze, aby utrzymać nerwy na wodzy, a przede wszystkim nie pozwolić, by wyobraźnia wymknęła jej się spod kontroli i by zalał ją strach. Zbyt często miała z nim do czynienia, żeby teraz pozwolić mu sobą zawładnąć. W pewnym sensie była już kiedyś jego niewolnicą i przysięgła sobie, że nigdy więcej mu się nie podda. Teraz nadszedł najlepszy moment na udowodnienie, że jej się to uda. Miała niezbędną krzepę, potrzebne zasoby umysłowe i doświadczenie. To, co w życiu przetrwała, przygotowało ją na tę sytuację.
Najpierw oceniła swój stan fizyczny. Ogólnie rzecz biorąc – dobry. Żadnych ran, żadnej poważnej kontuzji, tylko przeszywający ból głowy, nieprzyjemne pulsowanie za oczami – to wina chloroformu, którego użyto, by ją uśpić. Z wyjątkiem paru powierzchownych zadrapań nic jej nie było. Później pomyślała o gwałcie, ale zaraz uświadomiła sobie, że nie czuje bólu, a dżinsy i majtki idealnie przylegają do ciała. Nie wyobrażała sobie, by ktoś mógł rozebrać ją i tak starannie ubrać z powrotem. Nie, także pod tym względem nie spotkało jej nic złego.
Na razie.
Przestań! Przestań natychmiast. Pasożytnicze myśli. Nic nie wiesz. Nie masz żadnego dowodu, żadnej wskazówki. Może to tylko zbieg okoliczności… Cholerny zbieg okoliczności…
Poruszyła się, na tyle, na ile pozwalała ograniczona przestrzeń, aż strzeliły stawy. Dokuczał jej ból mięśni. Ile już tak czekała w mroku? Dziesięć godzin? Dwa razy tyle? Była głodna, lecz nie wygłodniała, oceniła, że minęła noc, ale niewiele więcej. Może poranek dobiegał właśnie końca. O ile zmysły nie płatają jej figli. Ile czasu trzeba, żeby ludzie z jej otoczenia zorientowali się w sytuacji i odkryli jej zniknięcie? Dwadzieścia cztery godziny. Mniej więcej.
A później? Jak dotrą aż tutaj?
Wykonała kilka ruchów szczęką, żeby ją rozewrzeć, i wyciągnęła ręce, aż wrzynające się w nadgarstki więzy wywołały grymas na jej twarzy. Szybko zrezygnowała z prób uwolnienia się z nich, były bowiem za mocno ściągnięte, zbyt solidne: dwie plastikowe opaski zaciskowe spinające jej dłonie razem. Otoczenie także nie napawało otuchą. Ani odrobinki światła, nigdzie. Albo zakopano ją głęboko pod ziemią, albo znajdowała się w piwnicy lub w jakimś doskonale uszczelnionym karcerze. Jakkolwiek było, wiedziała, że nie ma sensu krzyczeć, nikt jej nie usłyszy – nikt o dobrych zamiarach.
Co się z nią teraz stanie? Dlaczego tu jest? Tylko bardzo prostoduszna osoba mogłaby sądzić, że wszystko dobrze się skończy, a choć kobieta bez oporów przyznawała się do licznych wad, łatwowierność się do nich nie zaliczała, na pewno nie. Już nie.
Nikt nie podejmował takiego ryzyka, nie opracowywał tak drobiazgowego planu, jeśli nie był wyjątkowo zdeterminowany, jeżeli nie kierowały nim potężne, złowrogie popędy. Nie miała co się oszukiwać, prędzej czy później drzwi się otworzą, a ciąg dalszy nie będzie przyjemny.
Ludivine Vancker stłumiła szloch wzbierający w głębi gardła. Nie po to trzymała się dzielnie przez cały ten czas, żeby teraz się załamać. Nie pozwoli sobie na to. Pracowała w wydziale śledczym paryskiej żandarmerii, zetknęła się z najgorszymi zboczeńcami w całej Francji, a zdarzało się, że i poza nią, była mistrzynią w strzelaniu z broni krótkiej, w bliskim starciu regularnie nokautowała gości dwukrotnie, a nawet trzykrotnie od siebie cięższych, kilka razy w tygodniu biegała, by zwiększyć wytrzymałość, psychikę miała ze stali hartowanej, odporną na wszystko, zwłaszcza po tym, co już przeszła. Nie, nie dopuszczała załamania. To nie był odpowiedni moment. Nie mogła sobie na to pozwolić.
A jednak łzy się pojawiły, mimo całej wściekłości, z jaką próbowała je powstrzymać. To było silniejsze od niej. Po długotrwałym kryciu się pod nieprzepuszczającą uczuć zbroją Ludivine postanowiła wreszcie zerwać z siebie tę drugą skórę, która była jedynie przebraniem, i otworzyć się na świat, doświadczać emocji. Krok po kroku wróciła do zachowań przystających kobiecie w jej wieku. Pozwalała, by ogarniała ją słodka euforia z powodu drobnych, prostych przyjemności, i zaczynała nawet kochać osobę, którą się stawała. Trzydziestolatkę mającą wszystko, o czym można zamarzyć. To wszystko nie mogło teraz zniknąć.
Strach powoli torował sobie drogę, drążył pancerz jej odporności. Ludivine miała to sobie za złe. Kiedyś umiałaby go kontrolować, a może nawet przemienić w energię. Ale to było przedtem, kiedy była tylko niemającym nic do stracenia zwierzęciem bojowym z obsesją na punkcie wyników, oderwanym od tego, co czuje. Przeklęła więc ideę szczęścia, która otwierała drzwi lękowi. Skonfrontowała się ze swoimi demonami i odniosła tryumf, wszystkie widma, które przywiozła z Val-Segond, a następnie z ponurych podziemi kliniki w Saint-Martin-du-Tertre1, rozłożyła na łopatki, poddała sekcji, żeby na nowo się odnaleźć, by w wyniku przebytych prób zyskać siłę charakteru i pragnienie życia, jakich wcześniej nie znała. W ostatnim czasie żyła pełną piersią, jak nigdy dotąd.
A teraz, gdy ciemności otaczały ją od tak dawna, że niemal stały się podstawą jej nowej równowagi umysłowej, Ludivine pomyślała, że być może, jak wielu innych ludzi, myliła się w swoich przekonaniach. Ciemności nie są jedynie świadkami próżni, czymś ujawniającym nieobecność, nie, mają własną konsystencję, własną substancję. Całkiem realne ciało. To antymateria, ciemna materia tworząca kosmos, strach, który nadaje głębię naszej psychice. Co więcej, stanowią konkretny dowód na to, że świat jest zły, a brud zawsze czai się na skraju pola widzenia, za każdym rogiem, gotowy nas pożreć i szerzyć wszystko, co najgorsze.
Ludivine była w błędzie.
Mrok jak najbardziej istniał. I to nie tylko w głowach najstraszliwszych potworów. Schwytał ją i obecnie sama dryfowała w jego deprawujących trzewiach.
3
Kłamać, by dodać sobie otuchy. Zaprzeczać oczywistościom. Chronić się tak długo, jak to tylko możliwe. Ale do jakiego stopnia? Czy powinna posunąć się do ucieczki przed rzeczywistością? Założyć na oczy klapki, nieprzepuszczalne niczym mury, i pozwolić, by negacja wpędziła ją w szaleństwo?
Ludivine delikatnie potrząsnęła głową w ciemności.
To nie był zbieg okoliczności. Do tej dziury nie wtrącił jej przygodny psychopata. Nie mogło być mowy o przypadku, nie w tym momencie. Nie po tym, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Nie, biorąc pod uwagę więzy spinające jej nadgarstki oraz to, co zdążyła zauważyć na jego temat, zanim ją ogłuszył.
Zamknęła powieki, co nie zrobiło żadnej różnicy, odniosła tylko wrażenie, że zapada się nieco głębiej w siebie. Przynajmniej ta ciemność należała do niej.
Dlaczego nie przychodzi, żeby z nią porozmawiać? Czemu nie słyszała żadnego głosu, żadnego dźwięku, nawet odległego?
Zostałam pogrzebana żywcem. Przykrywają mnie trzy metry ziemi i nikt
1
Zobacz: