Zew nicości. Maxime Chattam
z którego rozpościerał się widok na ciągnące się jak okiem sięgnąć pola lawendy, pomiędzy Magali, koleżanką z WŚ, a Segnonem. Laëtitia drzemała z głową na ramieniu męża, a troje żandarmów podawało sobie butelkę szampana i pociągało z gwinta. Na ich twarzach gościły zmęczone uśmiechy, eleganckie ubrania mieli wygniecione i poplamione. To był najpiękniejszy i najdłuższy dzień w ciągu całego lata.
Ludivine jeszcze na parę tygodni schroniła się wśród gór i Mikelisów. Czuła, że dokonuje się w niej jakaś przemiana, i niepokoiła ją wynikająca z tego kruchość. Nadal potrzebowała życzliwości przyjaciół, pragnęła otoczyć się tym, czym emanowali.
W tamtym okresie niewiele rozmawiali z Richardem o sprawie, chyba że Ludivine sama o niej wspomniała. Kryminolog zachowywał się jak psychoterapeuta, słuchał jej, nieznacznie sterował rozmową i pomagał jej wyrazić słowami to, co pogrzebała najgłębiej, strach, który czuła, i rzecz jeszcze gorszą: brak strachu. Żeby przetrwać wszystko, co spotkało ją w ciągu dwóch minionych lat, Ludivine znieczuliła się do tego stopnia, że przekształciła się w machinę wojenną. Przerażała ją perspektywa ponownego nawiązania kontaktu z własnymi zmysłami, ze swoją wrażliwością, z pragnieniem, by żyć pełnią życia, ale teraz wiedziała, że to konieczne, jeśli chce dalej rozwijać się jako kobieta.
Powrót do Paryża zaplanowała na sierpień i postanowiła zainwestować odłożone pieniądze – w znacznej części pochodzące z majątku, który odziedziczyła – w dom stojący przy spokojnej ulicy w gminie Pantin. Kupiła go, zaciągnąwszy kredyt na dwadzieścia lat. To miało ją zmusić do zaangażowania się w życie, chociażby po to, by spłaciła długi. A przy tym stanowiło okazję do rozstania się ze służbowym mieszkaniem, zerwania z wojskową rutyną, złapania oddechu. Potrzebowała własnej przestrzeni.
Dom był za duży, ale tak oryginalny, że od razu zapałała do niego uczuciem z rodzaju tych, które nie sposób zignorować. Dawniej mieściła się w nim fabryka czekolady, ściany z czerwonej cegły kontrastowały z wysokimi schodami z kutego żelaza ulokowanymi na środku głównego pomieszczenia urządzonego w stylu loftu oraz z kolumienkami z brązowej stali, które wznosiły się pod sam sufit, by gładko wniknąć w metalowe dźwigary. Wzdłuż całej elewacji biegła piękna weranda otwierająca się na wybujały ogród, gdzie róże, geranium, dalie i inne kwiaty ubarwiały okazałe klomby gnące się nad alejkami. Ludivine kochała bezładny ogród, trochę przypominający ją samą, i obiecała sobie, że nie pozwoli, by kwiaty pomarły z powodu zaniedbania.
W trzecim tygodniu sierpnia pułkownik Jihan wezwał ją, by stopniowo wznowiła służbę. Obeszło się bez sankcji, restrykcji, a przede wszystkim: bez przeniesienia. Podjęła ryzyko, ale doprowadziła też do aresztowania nieprzeciętnego złoczyńcy. A zważywszy na wyjątkowy przebieg jej kariery, uzgodniono, że pozytywny wynik ewaluacji psychologicznej wystarczy, by odzyskała dawne stanowisko, obowiązki, stopień i broń.
Wrzesień i październik upłynęły dość spokojnie, niemal zbyt spokojnie. Przez jakiś czas zajmowała się oszustwem ubezpieczeniowym połączonym z podpaleniem, które spowodowało znaczne straty w siedemdziesiątym siódmym departamencie, pomagała też przy kilku drobnych sprawach prowadzonych przez kolegów. Wieczory spędzała z Magali i Franckiem, którzy byli ze sobą tak blisko, jak ona mogłaby być z Segnonem. Franck rozwodził się właśnie z żoną i kiepsko to znosił. Ludivine przeznaczała też wolne wieczory na chodzenie do kina, czytanie nieciekawych magazynów lub wegetowanie przed telewizorem, gdy dopadał ją leń. Z mniejszą gorliwością uczęszczała na zajęcia ze sztuk walki, coraz rzadziej pojawiała się na strzelnicy i na powrót stawała się bardziej kobietą niż wojowniczką. Postanowiła, że kilka razy w tygodniu będzie biegała, żeby utrzymać formę, a przede wszystkim by nie przybrać na wadze. Do tego właściwie ograniczała się dyscyplina, jaką sobie narzuciła.
Pierwszy tydzień listopada zbliżał się ku końcowi. Ludivine wróciła do domu około dziewiętnastej piętnaście, wdrapała się na piętro, rzuciła dżinsy na linoleum w łazience, wciągnęła wygodne bawełniane spodnie od piżamy, sweter i biustonosz przewiesiła przez brzeg wanny i wślizgnęła się w bluzę mięciutką jak skóra niemowlęcia, z czarnym napisem „Femme Fatale” na plecach. W jej przypadku nie był to wcale żart. Gdyby ludzie wiedzieli, co przeżyła porzez ostatnie dwa lata…
Następnie zeszła do kuchni zbyt przestronnej dla singielki, przez chwilę zastanawiała się, co zrobić na kolację, a w końcu się poddała i zamówiła sushi.
Była dumna z wystroju na parterze. Dobrze wyposażona biblioteczka dodawała ciepła olbrzymiemu pomieszczeniu. Ponieważ brakowało jej czasu, a wieczorem po pracy także energii, nie stała się jak dotąd bardziej zapaloną czytelniczką niż wcześniej. Książki Ludivine przypominały trofea wygrane w starciu z ignorancją, ale ku jej wielkiemu zawstydzeniu cały zbiór pachniał kurzem… Powinna do tego wrócić, znów zanurzyć się w przyjemnym zapomnieniu, jakiego dostarcza porywająca lektura.
Co do kominka, wystarczyła iskra, by polana zapłonęły, rozgrzewając atmosferę. Na gzymsie stały oprawione fotografie rodzinne, a także kilka zdjęć kolegów z WŚ. Na jednym z nich widniała Ludivine, Segnon i inny dość atrakcyjny trzydziestolatek. Alexis.
Miesiąc temu Ludivine zaniosła na jego grób kwiaty z okazji drugiej rocznicy śmierci, a niedługo, w jego urodziny, znów się tam wybierze. Czuła, że to jej obowiązek. Powinność wobec dawnego partnera i kochanka. Który stał się ofiarą.
Na ścianach wielkiego loftu wisiały obrazy, których znalezienie zajęło jej sporo czasu. Przedstawiające Paryż dzieło Fazzina w stylu pop-art 3D, mieniące się kolorami i pełne dynamiki nadawanej przez trójwymiarową powierzchnię, stanowiło komplet z panoramą Manhattanu, którą posiadała już wcześniej. Ogromna amerykańska flaga – nadżarta przez dziesięciolecia wystawiania na niszczący piasek niesiony wiatrem Nowego Meksyku – zajmowała ogromną połać ściany naprzeciwko. Ludivine zapłaciła za nią małą fortunę, ale flaga przypominała jej o podróży do Stanów Zjednoczonych, którą odbyła w wieku dwudziestu lat. Gdy tylko rzuciło się okiem na wyblakłe kolory i postrzępione na brzegach paski, w pomieszczeniu czuło się ducha tej zaczarowanej krainy z jej mitami o kowbojach. Czasem Ludivine niemal słyszała, jak flaga łopocze na wietrze do wtóru trąbek i okrzyków Indian.
Wystroju dopełniał parkiet o szerokich listwach z drewna wenge biegnących między kolumnami z kutego żelaza, tu i ówdzie przykrytych puchatymi dywanikami, oraz starannie przez Ludivine dobrane postarzane lub bielone meble. Pragnęła, by wnętrze było kojące, bo w ostatnich miesiącach sama osiągnęła spokój ducha. Jej otoczenie powinno odzwierciedlać ten stan, jednakże na piętrze wciąż walały się kartony, w niektórych miejscach należało dokończyć malowanie i obmyślić dekoracje. Jakoś nie umiała też zabrać się za swoją sypialnię – wciąż skrajnie nieprzytulną – choć nie wiedziała, co ją powstrzymuje. Ale prace trwały, a ją przepełniała wiara.
Na osłoniętej klombami i krzewami ulicy rozległo się pyrkanie motoroweru dostawcy sushi. Ludivine pochłonęła surową rybę, siedząc po turecku na rogowej kanapie.
Wegetowała bezrefleksyjnie, wygodnie umoszczona pod grubym polarowym kocem, nie zerkała nawet w stronę włączonego telewizora, zagubiona we własnych myślach, kiedy odezwała się komórka. Najpierw przyszło jej do głowy, by pozwolić jej dzwonić, ale potem przypomniała sobie, że w ten weekend pełni dyżur, więc dla spokoju sumienia sprawdziła, jaki numer wyświetla się na ekranie iPhone’a.
Żandarmeria. Westchnęła i odebrała.
– Przykro mi, że zatruwam ci wieczór – przywitał ją przyjazny głos Guilhema – ale jesteśmy potrzebni.
– Coś pilnego?
– Na