Dzieci cesarza. Claire Messud

Dzieci cesarza - Claire Messud


Скачать книгу
się burzyła i stawała autentycznie złośliwa. Kiedyś posunęła się nawet do stwierdzenia: „Gdybyś nie była córką jakiegoś budowlańca z Ohio, który nie ma bladego pojęcia o twoim życiu, może bym uznała, że masz tu coś do powiedzenia”. Potem nie odzywały się do siebie prawie przez miesiąc, aż w końcu Marina zadzwoniła z przeprosinami. Tak naprawdę ojciec Danielle był przedsiębiorcą budowlanym, nie pracownikiem fizycznym, a to, że bardziej interesowały go sprawy praktyczne niż marnowanie czasu na nieustanne rozważania egzystencjalne, w czym tak lubują się wszyscy nowojorczycy (łącznie z Danielle), to jeszcze nie powód, żeby traktować go z góry. Prawda, nie był łatwym człowiekiem, ale na pewno nie zasługiwał na kpiny. Kiedy Danielle zadawała następne pytanie, w jej głosie jeszcze pobrzmiewała irytacja:

      – Jak ci idzie z książką?

      Marina westchnęła.

      – Dobrze. No wiesz… Nie, naprawdę, wszystko gra. A jak tam pobyt w Australii?

      – Wspaniały. Męczący. I zupełnie niepotrzebny. – Danielle opowiedziała Marinie o Moirze i Johnie (Marina nie przepadała za Moirą, co mogło mieć związek z faktem, że Danielle darzyła ją dużym szacunkiem) oraz ich pięknym domu nad wodą. Mówiła o spotkaniach z aborygeńskimi przywódcami, z ministrem do spraw wielokulturowości i o tym, czego się dowiedziała o przerażającej historii stosunków rasowych w Australii. Opowiedziała też o spotkaniu po powrocie ze swoim szefem, Nickym, który ją poinformował, że zmienili zdanie i jednak postanowili zrealizować propozycję Alex: film o losach samotnych matek, którym odebrano zasiłek. – Stwierdził, że mój temat nie jest dość „na czasie”.

      – Co za świństwo. Tak mi przykro, Danny.

      – Na litość boską, tam ten problem jest jak najbardziej aktualny. A tu za parę miesięcy wychodzi książka Jonesa, tego faceta, mówiłam ci, który się domaga odszkodowań dla czarnej mniejszości za lata niewolnictwa.

      – Jest jakaś szansa, żeby zmienili zdanie?

      – Minimalna. Myślę, że tu chodzi o pieniądze, koszty wysłania ekipy na drugi koniec świata i opłacenia honorariów. No, ale nie taki powód mi podano.

      – I co teraz?

      – Wracam do punktu wyjścia. Chodzi mi po głowie pomysł, żeby nakręcić coś na temat obecnego zalewu prasy satyrycznej i jej roli w kształtowaniu opinii. O tym, jak poglądy prawicowe i lewicowe zaczynają się rozmywać w czystym opozycjonizmie. O ludziach, którzy się nie opowiadają za czymś, tylko są przeciwko wszystkiemu.

      – Mówisz, że to nas zalewa?

      – Wiesz, niedawno przecież przeniósł się tutaj „The Onion”, jest „New York Observer”, „McSweeney’s”, a jeszcze w tym roku ma powstać nowa gazeta pod kierunkiem tego Australijczyka, którego miałam okazję poznać.

      – Może i racja.

      – Mam teorię, że to bardzo przypomina sytuację Rosji sto lat temu. Nihiliści, pamiętasz? Dostojewski, Turgieniew.

      – Tym na pewno przekonasz szefów.

      – Mówię poważnie. Wszyscy myśleli, że to tylko grupa nieprzystosowanych do życia malkontentów, a tymczasem niedługo potem wybuchła rewolucja.

      – Nie łapię. Czeka nas jakaś rewolucja w Ameryce?

      – Nie o to chodzi. Nie mówię, że za dwadzieścia lat grozi nam reżim marksistowski, ale ciekawie byłoby się dowiedzieć, co oni sami sądzą o swojej działalności i po co to wszystko robią.

      – Dla śmiechu?

      – Może. To na razie tylko pomysł.

      – Chcesz wpaść? Poszłybyśmy gdzieś na kawę.

      – Siedzę w biurze. – Biuro Danielle mieściło się w południowej części Manhattanu przy Lafayette, mniej więcej na wysokości Bleecker. Marina wciąż zapominała, że Danielle ma stałą pracę i ci, którzy jej płacą, muszą widzieć, że coś robi.

      – To może kolacja?

      – Gdzie?

      – Jestem spłukana. Całą forsę wydałam na nowe buty – musiałam je mieć. Tylko teraz mnie nie stać na knajpę. Możemy zjeść tutaj.

      – Z twoimi rodzicami?

      – Nawet nie wiem, czy będą wieczorem w domu. Możliwe, że będziemy tylko ty i ja. No i kot.

      – Co z nim? Polepszyło mu się?

      – Szczerze mówiąc, kiepsko. Ostatnio zdarzyło się kilka wypadków na dywanie. Ale nie bój się, nie narzyga ci na spodnie. To co, o siódmej?

      Państwo Thwaite mieszkali przy Central Park West, w budynku, który z zewnątrz robił ogromne wrażenie, zwłaszcza dla kogoś z Ohio, choć wcale nie należał do najbardziej eleganckich. Przede wszystkim hol: taki trochę szerszy korytarz, gdzie pod ścianą ustawiono dwa fotele o burym obiciu, a między nimi stolik ze szklanym blatem udekorowany wymyślną, acz średnio estetyczną aranżacją ze sztucznych kwiatów. Przyćmione zielonkawe światło, trochę jak w publicznej łaźni, ledwo oświetlało płaskorzeźby postaci maszerujących w niby-egipskim stylu na płytach z różowego marmuru, ciągnących się aż do samej windy. Na podłodze była kompletnie do niczego nie pasująca czarno-biała mozaika, na której chyba tylko puchowe kapcie nie odbijałyby się złowieszczym echem. Sama winda, wyłożona drewnem, z mosiężnymi dodatkami, wyposażona w taborecik obity czerwonym aksamitem (zapewne dla wygody windziarza), też się wydawała pochodzić z innej, równie zamierzchłej epoki.

      Wystrój przestrzeni publicznej budynku nie wróżył nic dobrego, ale wystarczyło przekroczyć próg apartamentu Thwaite’ów, żeby się znaleźć w zupełnie innym świecie. Winda otwierała się wprost na hol (to luksus, który niezmiennie robił na Danielle wrażenie, mimo że bywała tu od ponad dziesięciu lat). Stamtąd roztaczał się widok na dalsze pomieszczenia. Po prawej stronie za dużym łukowym przejściem znajdował się wielki prostokątny salon. Rząd okien wychodzących na park zdobiły jedwabne zasłony, a na podłodze leżał ogromny orientalny dywan. W rogu znalazło się miejsce na lśniącego czarnego steinwaya, który wyglądał na nieużywany (Marina w wieku jedenastu lat zbuntowała się i odmówiła dalszej nauki gry na fortepianie). Obok stał komplet wypoczynkowy w kolorze kości słoniowej ze złotymi akcentami, ożywiony barwnymi poduszkami. Na ścianach wisiały współczesne obrazy, podobno w większości prezenty od znajomych artystów. Między nimi widniał pastelowy portret namalowany na brązowym papierze, przedstawiający Marinę jako ośmio- czy dziewięcioletnią dziewczynkę w niebieskiej sukience z bufkami i z włosami spiętymi kokardą. To na pewno było zrobione na zamówienie. Danielle starała się umiejscowić w czasie styl – jakieś lata czterdzieste, może pięćdziesiąte. Chwila drobnomieszczańskiej słabości w oficjalnie liberalnym domu.

      Po lewej stronie za wahadłowymi drzwiami była kuchnia, a obok niej oddzielona kolejnym łukowym przejściem jadalnia – hołd dla Roche Bobois albo jakiegoś innego projektanta z lat siedemdziesiątych: krzesła obite czarną skórą, oszczędne w formie jak meble biurowe, oraz równie prosty stół z inkrustowanego drewna wypolerowanego na wysoki połysk. Źródłem światła, w którym sizalowy dywan lśnił jak pokryty złotem, były półksiężycowate kinkiety z matowego szkła rozwieszone na ścianach niczym wartownicy. Nad wąską konsolą – podpartą lub zawieszoną w jakiś tajemniczy sposób, ponieważ nie miała nóg – wisiało spore płótno: falujące morze złota i brązów, ulubiony obraz Danielle w tym mieszkaniu.

      Dalej, w głębi szerokiego korytarza rozciągał się świat Thwaite’ów niedostępny dla wzroku obcych: sypialnie (usytuowana najbliżej należała do Mariny), biblioteka, łazienki i wreszcie na samym końcu prywatne sanktuarium Murraya, gabinet, w którym


Скачать книгу