Dzieci cesarza. Claire Messud

Dzieci cesarza - Claire Messud


Скачать книгу
sweter), ale za żadne skarby nie chciał dopuścić, żeby to się rozniosło: „Dziewczyny, to jest Nowy Jork. Ludzie bez kasy nie są szlachetni, to żebracy”. Najwyraźniej nie podejrzewał, że wszyscy od dawna wiedzieli. Zdawał sobie sprawę, że po przekroczeniu trzydziestki trudno mu będzie dłużej odgrywać rolę uroczego nicponia i należałoby zaplanować jakieś długofalowe działania podtrzymujące, aby nie wypaść z obiegu i nie zniknąć jak ognik. Uroczego nicponia od biednego nudnego nieudacznika dzieli tylko kilka kroków.

      Przyjaciółki poradziły mu, żeby znalazł sobie pracę (redakcja tekstów albo może nawet stała rubryka w gazecie), ale Julius odnosił się do tego z niechęcią, twierdząc, że uregulowany tryb życia to domena burżuazji. Danielle i Marina często rozmawiały między sobą o życiu Juliusa za jego plecami, a wtedy zamiast nazywać go po imieniu, mówiły o nim czasami La Grenouille1 z racji nieco wytrzeszczonych oczu i płaskiego nosa. Wypróbowały na nim to przezwisko wiele lat temu, ale szybko zrezygnowały, bo bardzo go uraziło. Nie mogły dociec, co zabiera ich przyjacielowi tak dużo czasu. Nie miał kablówki ani pieniędzy, które mógłby wydawać na mieście. W końcu, opierając się na pewnych przesłankach, których im sam nieświadomie dostarczył, domyśliły się, że całymi godzinami siedzi w Internecie i ogląda strony pornograficzne oraz prowadzi nieprzyzwoite rozmowy na czacie. Kolejne godziny tracił na schadzkach, jakie aranżował ze swymi wirtualnymi rozmówcami. Marina żartowała, że Julius uprawia tyle seksu, że starczyłoby dla nich wszystkich. Nawet się zastanawiała, czy przyjeżdżając do Stockbridge, nie będzie się czuł jak alkoholik w krainie prohibicji. Czasami, choć bardzo rzadko, próbował posunąć się dalej i zbudować coś w rodzaju stałego związku. Wszyscy troje mieli wrażenie, że przez te wszystkie lata niechcący zaliczył chyba całą nowojorską populację gejów swego pokolenia. Zupełnie jakby się starał stopniowo, krok po kroku poznać wszystkich, którzy coś znaczą, rozbudować sieć kontaktów zawodowych i dzięki temu być w lepszej sytuacji niż inni. Danielle zasugerowała nawet, oczywiście żartem, czy to nie są właśnie te jego „działania podtrzymujące”, a zarazem największe życiowe osiągnięcie.

      Jednak dla Juliusa ta kwestia, podobnie jak wiele innych, nie była bynajmniej tematem do żartów. Jego interesowała władza. W sensie czystym, nie skupiał się na żadnym konkretnym rodzaju. Polityczna, społeczna, finansowa – wszystko jedno. Może oprócz moralnej, która była tak ważna dla Mariny, a jego nie interesowała w ogóle. Na przykład równie ochoczo pobiegłby na kolację z Donaldem Trumpem, Gwyneth Paltrow czy Donatellą Versace, co z ojcem Mariny, Murrayem Thwaitem – nie żeby jego opinie czy sądy zawierały w sobie jakąś wartość, interesował go wyłącznie dlatego, że miał moc kształtowania opinii publicznej. Julius był dobry w uwodzeniu, co samo w sobie jest rodzajem władzy. On to potrafił i korzystał z tego. Skutecznie. Chciał, żeby to się przełożyło na pozostałe sfery jego życia. Męczyły go niezrealizowane ambicje, więc wiedział, że niedługo, bardzo niedługo, musi znaleźć coś, w czym mógłby je ulokować. Inaczej ryzykuje ostateczne rozgoryczenie, od którego nie ma ucieczki.

      Jako człowiek wielkoduszny, przyjechał do tego samotnego domu w lesie pełnym jeleni i Bóg wie jakiej jeszcze dzikiej zwierzyny (dorastając w Michigan, miał kontakt z dziką przyrodą i już go nie chciał, tak samo jak odkąd został zdeklarowanym mieszczuchem, nie miał najmniejszej ochoty marznąć ani moknąć), żeby wesprzeć przyjaciółkę w potrzebie. Chlubił się tym, że stać go na takie gesty – to cecha, którą Danielle i Marina często podkreślały. Tym razem wiedział, że Marina męczy się nad dokończeniem rękopisu, potrzebuje trochę odmiany i wsparcia, więc uznał ten przyjazd (niekończącą się podróż pociągiem, w którym zalatywało moczem) za swój altruistyczny obowiązek. Z drugiej strony świeżo po rozstaniu z Erikiem cieszył się na to, że będzie miał okazję w spokoju wylizać rany. Poza tym Marina go nakarmi, i to nieźle, jeśli go dopuści do kuchni, a u siebie ma tylko bochenek chleba w zamrażarce, słoik oliwek i ani centa, żeby zrobić zakupy choćby na targu. Marina, która jest albo tak naiwna i głupia, albo samolubna (czasem miał wątpliwości), że uważa się za biedną, żyjąc na garnuszku nadzianych rodziców, działała mu na nerwy nie mniej niż on jej. Nie miała pojęcia, że on musi dosłownie gryźć się w język (jakby doświadczenia z Grubym Alem upoważniały ją do udzielania porad w sprawach sercowych!) i że bycie miłym kosztuje go mnóstwo wysiłku. A to wszystko kwestia pochodzenia. Ludzie z jej sfery wchodzą w świat z postawą roszczeniową. Marina, zakładając z góry, że wszystko jej się należy, nigdy tak naprawdę nie zadała sobie pytania, czy jest dość dobra. Natomiast Julius czynił to nieustannie, zawsze odpowiadał twierdząco i nie mógł się nadziwić, że świat nie potrafi tego dostrzec. On im jeszcze pokaże – nigdy nie był o tym bardziej przekonany. Tylko że ma już trzydzieści lat. Pytanie – jak to zrobić?

      Rozdział 5

      Za sprawą poezji nic się nie dzieje

      Kiedy seminarium zbliżało się do końca, Murray Thwaite poczuł w gardle łaskotanie stanowiące sygnał, że organizm domaga się papierosa i drinka. Za oknami zapadła już ciemność, a studenci siedzieli rozwaleni na plastikowych krzesłach, mimo ostrego światła jarzeniówek. I tak dzielnie wytrzymali. Wykazali nawet pewne ożywienie, a nawet entuzjazm, kiedy usłyszeli opowieści z pierwszej ręki o ruchu pacyfistycznym z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Z ekscytacją, ale i lekkim niedowierzaniem wyobrazili sobie dziedziniec swojej szacownej uczelni, ten sam, który było widać za oknami, wypełniony tłumem renegatów, wśród których był długowłosy Murray Thwaite. Po trzech godzinach wykładu byli jednak wykończeni, marzyli o kolacji, ciepłym pokoju w akademiku i leniwych pogaduszkach z rówieśnikami (ciekawe, o czym te dzieciaki teraz rozmawiają?).

      Gospodarz wykładu i zarazem przyjaciel Thwaite’a, Eli Triplett, spojrzawszy na zegar na ścianie i opadające powieki swoich podopiecznych (może też dosłyszał zniecierpliwienie w pokasływaniach Murraya), litościwie zamknął dyskusję.

      – Moi drodzy – powiedział swym basowym głosem – nie macie pojęcia, jacy z was szczęściarze, że mieliście okazję uczestniczyć w tym seminarium. Jeszcze raz serdecznie podziękujmy Murrayowi Thwaite’owi, że zechciał poświęcić nam swój cenny czas. – Tu i ówdzie rozległy się brawa, szczere, jak sądził Thwaite, więc delikatnie skłonił swą dużą szpakowatą głowę. – I nie zapomnijcie, za tydzień o siódmej spotykamy się w sali audiowizualnej, gdzie odbędzie się projekcja.

      – Co to miał być za film? – zapytał gburowaty chłopak w ogrodniczkach, który przez cały wykład bez przerwy skubał nerwowo swoją kozią bródkę.

      – Zaginiony Costy-Gavrasa. Przechodzimy, Adamie, do omawiania zaangażowania naszego rządu w konflikty w Ameryce Południowej. Kolejna porcja okrucieństw.

      – N a s z e g o  rządu, Eli? – mruknął Thwaite, kiedy studenci zaczęli szeleścić kurtkami. – Zaskakujesz mnie. Czyżbym czegoś nie wiedział? Złożyłeś przysięgę lojalności?

      Triplett się roześmiał.

      – Jeśli mówię, że nie mieszam się do polityki, ci najbardziej radykalni błędnie to interpretują. Jak doskonale wiesz, co innego jest krytykować własną rodzinę, a co innego cudzą.

      – Więc w gruncie rzeczy ich okłamujesz? – Thwaite ostrzegawczo uniósł brew.

      Jakaś dziewczyna, która cały czas stała z boku, zachichotała nerwowo.

      – Roanne – powiedział Triplett. – Murray Thwaite, Roanne Levine. Jedna z naszych najlepszych studentek.

      Murray wstał, prezentując całe swoje metr dziewięćdziesiąt wzrostu, i podał jej dłoń. Młoda kobieta była filigranowa jak dziewczynka, a jej twarz przysłaniały bujne ciemne loki.

      – Dziękuję,


Скачать книгу

<p>1</p>

franc. żaba – [przyp. tłum.]