Dzieci cesarza. Claire Messud

Dzieci cesarza - Claire Messud


Скачать книгу
gdybyś weszła do sali i nikt nie przerwałby rozmowy, nikt się nie odwrócił? Gdyby nikt ci nie zaoferował darmowego strzyżenia czy poniesienia bagażu? Co wtedy?«”) oraz jako ukochana córeczka swego taty, towar bądź co bądź atrakcyjny, została kiedyś zaproszona na lunch przez pewnego wpływowego wydawcę, rówieśnika jej ojca i niegdyś przyjaciela rodziny, któremu bardzo schlebiało, że zobaczą go w „San Domenico” w towarzystwie takiej laski (w końcu absolwentki Browna, nie tylko ładnej, ale także inteligentnej). Ów człowiek gorąco ją namawiał, żeby złożyła jakiś projekt w jego wydawnictwie. Marina przez miesiąc albo i dłużej głowiła się nad pomysłem. Trwało to wieczność i cały czas się bała, że wydawca wycofa swą ofertę. W końcu wymyśliła, że napisze książkę o modzie dziecięcej, a dokładniej, jakie głębokie i skomplikowane prawdy kulturowe można wywnioskować na podstawie analizy decyzji społeczeństwa, aby małą Lulu ubrać w sukienkę z falbankami, a małą Stacey w szorty i kubraczek. Wtedy oczywiście była to propozycja dużej wagi, ale to było wiele lat temu. Teraz, będąc przynajmniej w części inną osobą (może lepiej: „odnowioną”), straciła zainteresowanie i książką, i tematem. Pracowała nad nią dalej, ale głównie dlatego, że dawno już wydała wszystkie pieniądze z zaliczki, a reszty nie zobaczy, dopóki nie odda rękopisu w całości.

      Dla niektórych byłby to oczywiście bodziec, żeby przyspieszyć proces, lecz Marina nie umiałaby się podpisać pod czymś, z czego nie czuje się dumna, chociaż zaczęła wątpić, że w tym wypadku można będzie mówić o dumie. W końcu jest córką swego ojca, a to jej  p i e r w s z a  książka. Zerwanie z Alem bardzo wybiło ją z rytmu, nie pomógł też późniejszy wędrowny tryb życia, a także, jeśli miałaby być szczera, powrót do rodzinnego domu. Redaktor odpowiedzialny za jej projekt (już trzeci na przestrzeni lat; pyzaty i piegowaty smarkacz z zadartym nosem o szczeniackim imieniu Scott) zaczął ją w ostatnich miesiącach ścigać i wysyłać złowieszcze sygnały o zbliżającym się ostatecznym terminie. Marina się przestraszyła, że jeżeli nie zdąży, mogą zażądać zwrotu zaliczki (takie rzeczy się przecież zdarzały, sama słyszała), a to była niebagatelna kwota, która w całości gdzieś się rozeszła. W tej sytuacji za radą matki (jako że dla ojca praca nierozerwalnie łączy się z ludźmi i pobyt w Stockbridge w odizolowaniu od wszelkiego towarzystwa to jak banicja) wyjechała na wieś, aby tam w spokoju zdobyć się na ostatni wysiłek i dokończyć książkę.

      Była połowa marca, a ona zobowiązała się zostać tu do maja. Gdyby ją jednak przycisnąć do muru, przyznałaby, że nie sądziła, iż wytrzyma tak długo. To tak jak z Grubym Alem: gdyby wtedy ktoś ją spytał, czy to jest facet na całe życie, bez wahania odpowiedziałaby, że raczej nie. A więc i ta praca w domu w Stockbridge była w istocie tylko pozorowaniem pracy, co jest tym dziwniejsze, że do niedawna nie było tu nikogo, przed kim mogłaby udawać. Teraz gdy się zjawił Julius, zaangażowała się z kolei w udawanie (niemal to sobie wmawiając), że nie jest w stanie dalej pracować, ponieważ jej tak produktywna samotność została zakłócona. Z jednej strony chciała, żeby wyjechał, a z drugiej (oczywiście, ze strachu przed ciszą, ale też z powodu nieskończonej pracy) pragnęła, żeby jeszcze został. Poza tym Julius świetnie gotuje.

      – Jako że za oknem śnieg… – rozległ się jego głos w tym niepokojąco radośnie oświetlonym pokoju; chyba chciał zatrzeć wrażenie po swoich ostatnich wypowiedziach. – …i w ogóle pogoda taka paskudna… – przesunął długimi palcami po oparciu sofy – …uważam, że należy nam się coś dobrego na kolację. Co ty na to?

      – Na przykład tosty z fasolą? – wciąż była na niego zła.

      – Szczerze mówiąc, moja droga, myślałem o suflecie z sera z talarkami z ziemniaków i odrobiną szpinaku gotowanego na parze. A jeśli nadal będziesz głodna, zrobię zabaglione, jeśli obiecasz, że będziesz do mnie mówiła, kiedy będę ubijał.

      – To mnóstwo jajek, Julius. – Ta troska też była udawana: zabaglione to jej ulubiony deser.

      – Tacy starzy jeszcze nie jesteśmy – odparł. – W przyszłym roku zbadamy sobie cholesterol.

      Rozdział 4

      Skoro jesteśmy przy Juliusie

      Jeśli chodzi o Juliusa Clarke’a, nie był on tym, za kogo mógł uchodzić. Nie pochodził z Nowego Jorku ani z Kalifornii, ani z Waszyngtonu (miasta czy stanu, obojętne). Nawet nie z Oregonu. Nie pochodził też – mimo trudnego do umiejscowienia brytyjskiego akcentu – z Anglii czy jakiegokolwiek miejsca za oceanem. Przybył tu z Danville w stanie Michigan, małego miasteczka o godzinę jazdy od Detroit. Wiedzieli o tym tylko ci, którzy znali go od początku studiów, kiedy to w kronice pod zdjęciem każdego studenta umieszczano wskaźnik pochodzenia – domowy adres. Julius włożył wiele wysiłku w zatarcie wszelkich śladów swej przeszłości (vide żakardowa apaszka, różowy sweter z kaszmiru wytarty na łokciach i śpiewna intonacja głosu), a jednak wszyscy prędzej czy później mieli okazję poznać jego ojca, Franklina Clarke’a, uosobienie jego dawnego życia. Na oko trudno było uwierzyć, że Juliusa cokolwiek z nim łączy.

      Frank Clarke, potężny mężczyzna o kwadratowej twarzy i mocno zarysowanej szczęce, służył w Zielonych Beretach w Wietnamie, gdzie poznał matkę Juliusa, Thu, po której syn odziedziczył azjatyckie rysy twarzy. Po wojnie Frank i Thu osiedlili się w Danville, gdzie Frank uczył w liceum historii i trenował drużynę koszykówki, a Thu, której angielszczyzna, choć urocza, pozostawiała wiele do życzenia, pracowała w domu jako krawcowa. Julius był drugim z trojga dzieci i jedynym chłopcem. Wszyscy mieli duże ciemne oczy, śniadą cerę i drobną budowę po matce. Frank, z tą swoją zwalistą posturą i donośnym głosem, wkraczał do domu niczym Guliwer do Krainy Liliputów. Wbrew oczekiwaniom lokalnej społeczności (Julius od początku wykazywał skłonności homoseksualne i w szkole mu z tego powodu dokuczano) twardziel Frank świata nie widział poza Juliusem, kochał go nie mniej niż obie córki, które obrały bardziej tradycyjny model życia. Zaczął go odwiedzać w Nowym Jorku tak często, jak mu na to pozwalał czas i żona cierpiąca na lęk przestrzeni. Ilekroć przyjeżdżał, od razu wychodziły na wierzch wszelkie kontrasty. To był uroczy widok: Frank siedzący w fotelu w ciasnej kawalerce Juliusa, zagłębiony w lekturze recenzji syna, i jego masywne uda wystające w stronę pokoju niczym dodatkowe meble. Albo inna sytuacja: ojciec i syn w ulubionym barze Juliusa w East Village. Frank w granatowej wiatrówce, obok na siedzeniu bejsbolówka, wpatrzony w Juliusa jak w obrazek. Dla wszystkich z zewnątrz wyglądał jak jego klient, podstarzały ojciec rodziny z przedmieść, który od czasu do czasu lubi sobie poderwać chłopaczka. Julius zdawał sobie z tego sprawę, ojciec chyba nie. A nawet jeśli podejrzewał, że siedzący obok ludzie tak to interpretują, nic sobie z tego nie robił. Okazywał synowi czułość, czochrał mu włosy, poprawiał ubranie. Niech wszyscy widzą, jaki jest dumny z jego osiągnięć, jak się cieszy, że stał się nowojorczykiem, chociaż, żeby było jasne, dla niego domem było Danville i nic więcej do szczęścia nie potrzebował. Nie trzeba dodawać, że nikt nie miał okazji poznać Thu, oprócz jednego kolegi, który po studiach wybrał się na wyprawę przez całe Stany i specjalnie zahaczył o Michigan. Niestety został na stałe na Zachodnim Wybrzeżu, a jedyną wiarygodną informacją, jaką przekazał, było to, że Thu wybornie gotuje zarówno potrawy wietnamskie, jak i amerykańskie (to akurat znajomi Juliusa mogli wywnioskować z talentu jej syna).

      Cóż więc to były za osiągnięcia, z których Frank był tak dumny? Problem polegał na tym, że było ich niewiele i zaczynały blednąć. Julius, znany w college’u z ciętego języka, zjawił się w Nowym Jorku, a dokładniej w redakcji „The Village Voice”, z młodzieńczym przekonaniem, że odpowiednie nastawienie wystarczy, aby się przebić. No i przez dłuższy czas wystarczało: całe nowojorskie środowisko literackie wiedziało kim jest i pokazywało


Скачать книгу