Podpalacz. Peter Robinson

Podpalacz - Peter Robinson


Скачать книгу
usłyszała.

      – O której stąd wyszedł?

      – Nie wiem. Późno. Właściwie już spałam i nawet nie zauważyłam, jak wychodzi.

      – Jak późno – naciskała Annie. – O pierwszej? O drugiej?

      – Nie, zdecydowanie później. Naprawdę rozmawialiśmy przez kilka godzin, przynajmniej do drugiej. Dopiero potem…

      – Co potem?

      – No wie pani. Ale już po wszystkim wydawał się podenerwowany. Mówił, że nie może spać. Powiedziałam mu więc, żeby sobie poszedł, bo muszę się wyspać przed pracą.

      – Czyli było po drugiej?

      – Nawet bliżej trzeciej.

      – Czas na mnie – stwierdziła Annie, wstając z miejsca.

      – Teraz pani kolej – przypomniała Mandy już przy drzwiach.

      – Co?

      – Obiecała mi pani powiedzieć, dlaczego zadaje te wszystkie pytania.

      – Ach, o to chodzi. Przeczytasz o wszystkim w porannych gazetach – powiedziała i ruszyła w stronę schodów. Po chwili rzuciła jeszcze przez ramię: – Albo po prostu włącz radio.

      Dopiero przed południem Banks zdołał w pełni uruchomić biurokratyczną machinę śledztwa w sprawie morderstwa. Trzeba było powołać zespół, przydzielić zadania oraz zamówić jednostkę mobilną, żeby stacjonowała nad kanałem. Już wcześniej Banks zlecił, żeby tuzin funkcjonariuszy przeczesywał teren wokół barek oraz miejsca, z których najwygodniej było się do nich dostać, włącznie z fragmentem lasu, gdzie ukrywał się Mark. Gdyby coś znaleźli, mieli to zagrodzić i czekać na przybycie techników kryminalistycznych. Niestety najbliższym zamieszkanym miejscem był dom Andrew Hursta. Wioska Molesby znajdowała się kilometr dalej, w kotlinie po drugiej stronie kanału, Banks nie spodziewał się więc, że przepytywanie mieszkańców cokolwiek da. Ale i tak trzeba przejść od domu do domu. Ktoś mógł coś zauważyć albo usłyszeć. Banks wrócił do swojego gabinetu. Lewy policzek nadal go bolał w miejscu, gdzie jakaś gałąź przecięła skórę, gdy gonił Marka między drzewami. W płucach piekło go, jakby wypalił paczkę papierosów. Niczego na świecie nie pragnął teraz bardziej, niż iść do domu, wziąć długi prysznic i zdrzemnąć się chwilę przed pracą, nie mógł jednak sobie na to pozwolić. Działał pod presją czasu.

      Geoff Hamilton, który nadal przebywał na miejscu pożaru, zdążył już interweniować w zakładzie kryminalistyki, żeby przyspieszono ustalanie rodzaju cieczy łatwopalnej w próbkach pobranych z pogorzeliska. Patolog doktor Glendenning miał przeprowadzić pierwszą sekcję zwłok po południu, zaczynając od Toma, ponieważ to na jego barce powstał pożar. Banks wiedział, że trochę na wyrost podjął decyzję, żeby traktować sprawę jako podwójne zabójstwo, powinien bowiem poczekać, aż Geoff Hamilton i doktor Glendenning podadzą mu informacje niezbędne do jej podjęcia, ale wystarczyło mu to, co zobaczył na pokładzie obydwu barek. Pierwsze dwadzieścia cztery godziny po odkryciu poważnego przestępstwa są kluczowe dla śledztwa, potem ślady szybko stygną. Będzie więc się martwił, jeśli dostanie opieprz od zastępcy komendanta głównego policji McLaughlina, gdy jego przypuszczenia okażą się błędne, a koszty, na które naraził jednostkę, zupełnie niepotrzebne. Na razie przekonał komendanta Kathleen Finlay oraz nadinspektora Gristhorpe’a o konieczności natychmiastowego działania, śledztwo więc zaczęło się toczyć. On sam je nadzorował, Annie została jego zastępczynią.

      Banks musiał zrobić jeszcze jedno, zanim mógł choćby pomyśleć o lunchu. Zatelefonował na dół do oficera dyżurnego izby zatrzymań i polecił, żeby przyprowadzić do jego gabinetu Marka, którego pełne nazwisko, jak ustalono, brzmiało Mark David Siddons. Testy nie wykazały żadnych śladów substancji chemicznych na jego dłoniach. Ubranie chłopaka natomiast czekało jeszcze w laboratorium na chromatografię gazową, której przeprowadzenie musiało trochę potrwać. Mark nie był więc poza podejrzeniami.

      Czekając, Banks włączył trzeci program BBC. Puszczali muzykę kameralną. Nie rozpoznał utworu, ale kojące brzmienie w sam raz się nadawało na tło rozmowy. Banks nie przypuszczał, żeby Mark był fanem muzyki poważnej, ale to się nie liczyło. Nie na niej przecież chłopak będzie się koncentrował. Banks miał w pamięci niedawno przeczytany artykuł o tym, że muzykę poważną puszczano na stacjach metra, żeby zniechęcić młodych ludzi do atakowania podróżnych. Najwidoczniej odstraszała prymitywów. Może powinni puszczać Mozarta albo Bacha przez głośniki na ulicach centrów miast, zwłaszcza w godzinach zamykania pubów.

      Spojrzał na kalendarz. Styczniowe zdjęcie przedstawiało ośnieżony stok w Swaledale usiany owcami o czarnych pyskach.

      Wreszcie do drzwi zastukał funkcjonariusz i w progu stanął Mark.

      – Usiądź – powiedział Banks.

      Mark z niepokojem rozejrzał się po gabinecie, po czym przycupnął na krawędzi krzesła.

      – Co się dzieje? – zapytał. – Pan coś wie? Chodzi o Tinę, prawda?

      – Wyrazy współczucia, Mark – powiedział Banks.

      Głośne wycie, które wydobyło się z drobnego ciała Marka, zaskoczyło Banksa. Podobnie jak wściekłość, z którą chwycił swoje krzesło i cisnął nim w drzwi, a potem stanął nieruchomo, tylko jego piersią wstrząsał szloch.

      Natychmiast do środka zajrzał funkcjonariusz z izby zatrzymań. Banks gestem kazał mu wyjść. Przez długi czas Mark stał odwrócony tyłem, ze zwieszoną głową i zaciśniętymi pięściami, łkając. Banks pozwolił mu na to. Muzyka grała cicho w tle i Banks doszedł do wniosku, że to adagio z któregoś z późnych kwartetów smyczkowych Beethovena. W końcu Mark otarł twarz ramieniem, podniósł krzesło z podłogi i usiadł, wpatrzony w swoje kolana.

      – Przepraszam – wymamrotał.

      – Nic się nie stało – odparł Banks.

      – Ja… chyba wiedziałem. Od samego początku wiedziałem, jak tylko zobaczyłem ten pożar, że nie miała szansy stamtąd uciec.

      – Nie cierpiała, jeśli to dla ciebie jakieś pocieszenie.

      Mark otarł cieknący nos wierzchem dłoni. Banks podał mu pudełko chusteczek, które przeleżały na biurku nikomu niepotrzebne, odkąd w grudniu pozbył się przeziębienia.

      – I nigdy już nie będzie cierpiała – stwierdził Mark i pociągnął nosem. – Jest pan pewien, że jej nie bolało? Słyszałem potworne rzeczy o pożarach.

      – Wygląda na to, że zmarła we śnie uduszona dymem, zanim zdążyła się zorientować, że wybuchł pożar. – Banks miał nadzieję, że się nie myli. – Posłuchaj, Mark. Czeka nas długa droga. Jeśli jest jeszcze coś, o czym chcesz mi powiedzieć, to powinieneś to zrobić teraz.

      Mark podniósł wzrok.

      – Nie ma nic więcej – stwierdził. – Mówiłem prawdę o tym, gdzie byłem. Teraz mogę tylko żałować, że tam poszedłem, Bóg mi świadkiem.

      – A więc nie było cię między dziesiątą trzydzieści a czwartą rano?

      – Tak, mniej więcej w tych godzinach. Jestem pewien, że testy…

      – Muszę to usłyszeć z twoich ust. – Banksowi było żal tego dzieciaka, ale musiał przestrzegać procedur. – Mamy do czynienia z morderstwem – dodał. – Właściwie z dwoma morderstwami, chcę więc od ciebie znacznie więcej informacji.

      – Ktoś zamordował Tinę? Po co ktoś by to zrobił? – Oczy Marka znów zaszły łzami.

      – Prawdopodobnie nie była zamierzoną


Скачать книгу