Podpalacz. Peter Robinson
widząc łunę nad linią drzew, gdy wsiadał pan na rower? – zapytała Annie.
Hurst spojrzał na nią z wyraźnym zakłopotaniem.
– Że muszę ustalić, co się dzieje.
– Sam pan przecież stwierdził, że nie było wątpliwości.
– Przecież musiałem mieć pewność, prawda? Nie mogłem wszczynać alarmu na podstawie domysłów.
– Jak pan sądzi, co jeszcze mogło dawać pomarańczową łunę?
– Nie wiem. Nie myślałem logicznie. Po prostu wiedziałem, że muszę tam pojechać.
– Mimo to nie zrobił pan nic po przybyciu na miejsce.
– Było za późno. Już to mówiłem. Nie mogłem nic zrobić. – Hurst pochylił się do przodu, agresywnie wysuwając dolną szczękę. Spojrzał na Banksa. – Niech pan posłucha. Nie wiem, do czego ona zmierza, ale…
– To proste – przerwał mu Banks. – Detektyw Cabbot się dziwi, dlaczego postanowił pan przejechać na rowerze półtora kilometra po ścieżce holowniczej, i to powoli, skoro już pan wiedział, że barki się palą, że są drewniane, a deski wyschły tak bardzo, że spłoną w mgnieniu oka. Mnie także to dziwi. Zastanawiam się też, dlaczego nie zrobił pan tego, co zrobiłby każdy normalny człowiek na pana miejscu. Dlaczego nie wezwał pan straży pożarnej od razu. Stąd.
– Nie ma powodu, żeby się wściekać. Nie myślałem logicznie. Już mówiłem. Nikt nie myśli logicznie w takiej sytuacji… To szok. Może ma pan rację. Teraz myślę, że powinienem był zadzwonić od razu. Ale… – Pokręcił wolno głową.
– Czekałem, aż pan powie, że wsiadł pan na rower, żeby sprawdzić, czy coś da się zrobić. Jakoś pomóc tam na miejscu – stwierdził Banks.
Hurst tylko się na niego gapił z opuszczoną dolną szczęką. Poprawił okulary.
– Ale pan tego nie powiedział – ciągnął Banks. – Nie spróbował pan nawet skłamać.
– Co to znaczy?
– Nie wiem, Andrew. Niech pan mi powie. Przychodzi mi do głowy tylko tyle, że chciał pan się pozbyć tych barek oraz ludzi, którzy na nich nielegalnie mieszkali, że nie wezwał pan straży pożarnej natychmiast, gdy zauważył pan pożar i że włożył pan swoje ubrania do pralki. Zapewne nie można pana winić za to, że nie wskoczył pan na płonący pokład, ale te piętnaście minut, kiedy pedałował pan po ścieżce holowniczej, zwlekając z sięgnięciem po telefon, mogło bardzo wiele zmienić. Zastanawiam się też, czy wtedy był pan tego świadomy. – Banks spojrzał na Annie i obydwoje podnieśli się z foteli. – Niech pan nie wstaje – powiedział do Hursta. – Sami znajdziemy drogę. I proszę się nie oddalać od miejsca zamieszkania. Wkrótce znów będziemy chcieli z panem porozmawiać.
Nie tylko Banks miał przykre wrażenie, że weekend wymyka mu się spod kontroli. Parkując przed wiktoriańskim szeregowcem na Blackmore Street w południowej części Eastvale, wycierając obolały nos i zerkając na numerację budynków, Annie uświadomiła sobie, że pożar na barkach, a właściwie barkach rzecznych, jak dowodził Andrew Hurst, najpewniej da jej zajęcie na najbliższe dni. Miała nadzieję, że w weekend przyjedzie z Londynu Phil Keane, mężczyzna, z którym się spotykała od kilku miesięcy – jeśli oczywiście pozwalały na to obowiązki służbowe, co nie zdarzało się często. Phil pochodził z południa, ale odziedziczył po dziadkach dom w Fortford, gdzie lubił przebywać bez względu na porę roku. Gdyby jednak coś mu wypadło, Annie chciała poświęcić wolne dni na kurowanie się. Annie wysiadła z samochodu i rozejrzała się. Większość domów w tej okolicy zajmowali słuchacze studium pomaturalnego. Wiele się tu zmieniło, odkąd Annie zaczęła pracę w Eastvale. Bagniste nieużytki między kilkoma rozrzuconymi domami a przysadzistymi budynkami szkolnymi zamieniły się w park nazwany imieniem mało znanego afrykańskiego rewolucjonisty, z klombami, które wiosną mogłyby śmiało konkurować z tymi w Harrogate. W ostatnich latach pojawiło się tam też kilka kawiarni i modnych restauracji. Studenci nie są tak biedni jak kiedyś, zgadywała Annie, zwłaszcza ci zagraniczni. Wiele starych budynków poddano remontom. Większe mieszkania i malutkie kawalerki urządzono całkiem komfortowo. Podobnie jak pozostała część Eastvale, studium się rozrosło, a jego zarząd doskonale wiedział, że o nowych słuchaczy trzeba się starać.
Tego ranka jednak, w lepkiej styczniowej mgle okolica nabrała przerażającego surrealistycznego wyglądu. Wyłaniające się z oparów wysokie, kryte łupkową dachówką budynki z wymyślnymi wieżyczkami wyglądały jak wyjęte wprost z gotyckiego horroru. Między nagimi drzewami w parku Annie widziała samotny, oświetlony na czerwono szyld Blue Moon Café and Bakery, oferującej tanie śniadania. Przez chwilę się zastanawiała, czy nie zajść tam na jajecznicę z grzybami i fasolką na tostach – jako wegetarianka zrezygnowałaby z kiełbasy i bekonu – ale odrzuciła ten pomysł. Zje coś zdrowszego później, gdy wróci do centrum. Poza tym, pomyślała, zerkając na wysoki budynek, musi sprawdzić alibi podejrzanego.
Podeszła do wejścia i przejrzała nazwiska przy domofonie. Mandy Patterson. To z nią chciała porozmawiać. Wcisnęła dzwonek. Trwało całą wieczność, zanim w końcu w głośniku odezwał się zaspany głos.
– Kto tam?
Annie przedstawiła się.
– Policja? – Mandy wyraźnie się zaniepokoiła. – Dlaczego? Co się stało? Czego pani chce?
Annie była przyzwyczajona do takiej reakcji obywateli, którzy albo czuli się winni z powodu jakiegoś zaległego mandatu za wykroczenie drogowe czy parkowanie w niedozwolonym miejscu, albo po prostu nie zamierzali w nic się wplątać.
– Chciałam tylko porozmawiać, to wszystko – powiedziała, starając się, by jej słowa brzmiały jak najbardziej przyjacielsko i przekonująco. – Chodzi o Marka.
– Pierwsze piętro, po lewej stronie. Mieszkanie numer trzy.
Annie usłyszała brzęczyk i pchnęła drzwi. Wnętrze okazało się o wiele mniej ponure. Gruba wykładzina na schodach wyglądała na całkiem nową, korytarz był czysty i zadbany, wszystko dobrze oświetlone. Lepiej niż za jej studenckich czasów, pomyślała Annie, choć przecież te czasy się skończyły ledwie piętnaście lat temu.
Annie wspięła się po stromych schodach i zapukała do drzwi z numerem trzy. Chociaż nie narzekała na kondycję, była zadowolona, że Mandy nie mieszka na samej górze. To cholerne przeziębienie odbierało jej energię i przyprawiało o zawrót głowy przy każdym wysiłku. Nie mogła też medytować. Siedząc w pozycji kwiatu lotosu i próbując się skoncentrować na punkcie między brwiami, którędy przepływa oddech, czuła tylko opuchnięty nos i gęstą flegmistą wydzielinę.
Dziewczyna, która otworzyła drzwi, wyglądała, jakby dopiero co się obudziła, bo też tak zapewne było. Przetarła oczy, zerkając na Annie.
– To pani jest z policji? – zapytała, przenosząc wzrok z szynela na długi szalik, a następnie wysokie buty.
– Obawiam się, że tak.
Annie poszła za nią do pokoju. Może dlatego, że po rozmowie przez domofon Mandy wiedziała, że ma do czynienia z kobietą, a może dlatego, że nie przejmowała się nagością, dziewczyna nie narzuciła niczego na długi biały, bawełniany podkoszulek z logo pubu George and Dragon na piersi. Annie pomyślała, że jest o wiele za zimno na tak skąpe odzienie, ale niebawem poczuła, że kawalerka ma centralne ogrzewanie. Jeszcze jedna zmiana od jej studenckich czasów, kiedy co rano musiała się zbierać na odwagę, żeby wyskoczyć spod sterty koców prosto pod piec gazowy z nadzieją, że pięciopensówka wrzucona poprzedniego wieczoru jeszcze wystarczy. Zdjęła szynel i stwierdziła, że bez niego jest jej dostatecznie ciepło.
– Obudziła