Podpalacz. Peter Robinson
to prawda, pani Aspern? – upewnił się Banks.
Frances Aspern kiwnęła głową.
– Sam pan widzi, jak nas przejęła ta wiadomość. Powinien pan po prostu wyjść i zostawić nas w spokoju, żebyśmy mogli opłakiwać córkę.
– Obawiam się, że musicie państwo z tym zaczekać – odpowiedział Banks. – Po naszej rozmowie przynajmniej jedno z państwa będzie musiało pojechać ze mną do Eastvale, żeby zidentyfikować zwłoki.
Pani Aspern dotknęła białego jak kreda policzka.
– Mówi pan, że zginęła w pożarze?
– Tak – potwierdził Banks. – Bardzo mi przykro. Ogień ją trochę oszpecił, ale nie bardzo.
– Pojadę tam, kochanie – zaproponował pan Aspern, kładąc dłoń na jej kolanie. – Mogę odwołać pacjentów. Na pewno zrozumieją.
Zepchnęła jego dłoń.
– Nie, ja pojadę.
– Jesteś zdenerwowana, kochanie. Jako lekarz potrafię się znaleźć w takiej sytuacji. Uczono mnie tego na studiach.
Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.
– Znaleźć się? Czy tyle tylko to dla ciebie znaczy? Powiedziałam, że pojadę z panem Banksem. Zabierze mnie pan, a później każe komuś mnie odwieźć? Obawiam się, że jestem zbyt zdenerwowana, żeby prowadzić.
– Przynajmniej pozwól się odwieźć – poprosił jej mąż.
– Nie chcę cię tam – ucięła. – Christine była moją córką.
Stało się. Słowa padły i zaczęły ich uwierać, jak niestrawiony posiłek.
– Jak sobie życzysz – odparł Patrick Aspern.
– Czy jest pan pewien, że to nie był wypadek? – Pani Aspern zwróciła się do Banksa. – Nie mogę uwierzyć, że ktoś chciałby wyrządzić krzywdę Christine.
– Wszystko może się zdarzyć, gdy w grę wchodzą narkotyki – odparł Banks. – To kolejne założenie, które przyjmiemy na potrzeby śledztwa. Istnieje też jednak możliwość, że Christine nie była zamierzoną ofiarą.
– Co pan chce przez to powiedzieć? – wtrącił się Aspern.
– W tej chwili nie mam wiele do powiedzenia – wyznał Banks. – Czeka nas jeszcze wiele testów kryminalistycznych i znalezienie odpowiedzi na wiele pytań. Na razie zbieramy wszystkie możliwe informacje o ludziach, którzy mieszkali na barkach. Dopiero gdy dowiemy się więcej, będziemy wiedzieli, na czym skoncentrować nasze działania i jak poprowadzić śledztwo.
– Nie mogę w to wszystko uwierzyć! – rzekł Aspern.
Jego żona wstała z miejsca.
– Jestem gotowa – powiedziała do Banksa, po czym dodała, patrząc na męża: – Możesz już wrócić do pacjentów, Patrick.
Doktor Aspern zaczął coś mówić, ale jego żona odwróciła się na pięcie i wyszła z salonu.
Nieduża cela Marka miała tylko niezbędne wyposażenie, ale i tak zapewniała dostateczną wygodę. Trochę w niej śmierdziało – moczem, wymiocinami i zepsutym alkoholem – ale zapachy te niemal całkiem wywietrzały. Przynajmniej było czysto i nie zamknęli go z bandą wyposzczonych harleyowców o trzydziestocentymetrowych penisach. W tym samym korytarzu trzymali kilku pijaków, mimo że było dopiero wczesne popołudnie. Jeden z nich śpiewał bez przerwy Your Cheatin’ Heart, dopóki któryś z policjantów wreszcie nie kazał mu się zamknąć. Potem Mark słyszał, jak pijani mężczyźni chrapią i od czasu do czasu krzyczą przez sen, ale poza tym panował względny spokój. W sumie nie było więc tak źle. Doskwierało mu tylko to, że nie mógł wychodzić, kiedy chciał. Czuł się więc jak w domu, zanim zebrał odwagę, żeby się postawić matce oraz Szalonemu Nickowi i ostatecznie się stamtąd wyrwać.
Mark próbował zasnąć, ale sen nie przyszedł. Jego myśli wciąż wracały do Tiny i wiadomości o jej śmierci, którą przekazał mu policjant. Oczywiście przeczuwał to już wcześniej. Kiedy w lesie zobaczył strażaków i tlące się barki, wiedział, że musiała zginąć. Ale próbował oszukiwać samego siebie. Teraz musiał stawić temu czoło, pogodzić się z faktem, że stracił Tinę na zawsze.
I to z własnej winy.
Tina. Taka delikatna, taka słaba. Jak mały ptaszek. Myśl, że ją zdradził, łamała mu serce. Nigdy już nie zdoła tego naprawić, powiedzieć jej, że żałuje, że kocha tylko ją, a nie Mandy ani nikogo innego. Stał u jej boku w najgorszych chwilach, a gdy przychodziły te dobre, bo przecież przychodziły, śmiali się razem, spacerowali po okolicy albo nad krystalicznym strumieniem pili tanie wino z gwinta, zagryzając kanapkami z serem.
Czasem prowadzili prawie normalne życie, jakiego Mark tak bardzo dla nich chciał. Marzył, że dostanie stałą pracę w Eastvale, może nawet przy renowacji kościołów, że wyprowadzi Tinę na prostą i wspólnie wynajmą małe mieszkanie. Gdy narodzi się pierwsze dziecko, będą mieli już wystarczająco dużo oszczędności, żeby kupić połowę małego bliźniaka, może nad morzem. Tak przynajmniej widział ich wspólne życie. Wiedział, że zawsze będzie się opiekował Tiną, bo ona zawsze będzie tego potrzebowała, nawet gdy przestanie ćpać, tak wielki miała w sobie strach. Ale on potrafił jej pomóc, chciał to zrobić, a po zerwaniu z nałogiem Tina na pewno nabrałaby sił. Była inteligentna, o wiele bardziej niż on. Może poszłaby na studia, jak Mandy, i dostała posadę sekretarki albo jakąś podobną. Bez dwóch zdań potrafiłaby obsługiwać komputer, gdyby tylko się do tego przyłożyła.
Czasem nawet się kochali, ale dla Tiny to było trudne: nigdy nie oddalała się zbytnio od pazernego i mrocznego jądra swojej duszy. Jedno niewłaściwe słowo albo gest wystarczyły, żeby znów się zamknęła w sobie, skuliła w pozycji embrionalnej, wetknęła kciuk do ust i leżała bez kontaktu ze światem zewnętrznym, jak po prochach. Gdy wpadała w taki stan, Marka równie dobrze mogło przy niej nie być. Właśnie dlatego wyszedł z domu ostatniej nocy.
Tina niezbyt lubiła seks, po części dlatego, że narkotyki w najdziwniejszy sposób wpływają na popęd seksualny, ale w większości z powodu ojczyma. Gdy Mark pomyślał o Patricku Aspernie, ścisnęło go w żołądku i poczuł, jak przetacza się przez niego fala wściekłości.
Mimo tego, co powiedział mu policjant, Mark zaczął się zastanawiać, czy Tina mogła wywołać ten pożar nieumyślnie. Przecież podgrzewała łyżeczkę nad świeczką, żeby przygotować działkę, a raz czy dwa w przeszłości zdarzyło jej się robić to nieostrożnie. Ale wtedy był obok niej, inaczej niż tym razem.
Ale nie, to nie mogło się wydarzyć. Przypomniał sobie, że starannie zgasił świeczkę, zanim wyszedł, zostawiając ją naćpaną, w śpiworze, ze szklistymi oczami, rozszerzonymi źrenicami, praktycznie rzecz biorąc nieistniejącą dla świata, otuloną ciepłym kokonem bezpieczeństwa i nieprzytomności, wolną od wszelkich trosk, dopóki efekt działania narkotyku nie ustąpi, bo wtedy wszystko zacznie ją swędzieć, jej żołądek się ściśnie, a każdy por jej ciała będzie wypacał głód kolejnej dawki. Tak wiele razy przechodził z nią przez to już wcześniej i wiedział, że wszystko powtórzyłoby się po raz kolejny po powrocie na barkę – gdyby nie pożar.
Powiedział Tinie, że ma już dość życia z ćpunką i że od niej odejdzie, jeśli ona się nie zapisze do jakiegoś ośrodka albo na kurację metadonową. Gdy to mówił, było jej wszystko jedno, bo właśnie zaczynała działać heroina krążąca w jej żyłach, najważniejsze na całym świecie było więc dla niej to, żeby dostać kopa, żeby fala złotego ciepła przetoczyła się przez nią jak orgazm. Dlatego wypadł stamtąd jak