Maestro z Sankt Petersburga. Camilla Grebe

Maestro z Sankt Petersburga - Camilla  Grebe


Скачать книгу
jego świat wywrócił się do góry nogami, zdążył zrozumieć, że istnieje coś więcej niż tylko praca czy materialne powodzenie. Czuł to podskórnie już jako mały chłopiec, zwłaszcza kiedy chodził po lasach wokół Dalby. Teraz często brakowało mu tego poczucia bezwarunkowej przynależności, bezpieczeństwa, jakie daje rodzina. Bliskości przyrody.

      Tego wszystkiego, czego nie miał w Moskwie.

      W tym momencie zwrócił uwagę na Haubicę. Coś było nie tak, Gusiew wydawał się bardzo spięty. Pochylił się do przodu, jakby wypatrywał kogoś w tłumie. Jeden z jego ochroniarzy dyskretnie uniósł dłoń. Wtedy odetchnął i znowu oparł się wygodnie.

      – Pora, Tom, żebyś znalazł sobie jakąś kobietę – bąknął, popijając spory łyk drinka.

      Tom zaniemówił. Nie bardzo wiedział, jak ma zareagować.

      Gusiew wstał. Zaczął rozmawiać z grupką mężczyzn ubranych w niemal identyczne garnitury. Tom nadstawił uszu, jak wielu innych gości obok niego.

      – To interes życia i tyle – zakończył głośno Gusiew swoją długą tyradę.

      – Czy Neftnik wycyganił jakieś nowe źródła ropy? – spytał ktoś, nagle bardziej zainteresowany mamoną niż Wenus.

      – Nic więcej nie powiem – rzucił Gusiew z lekkim chichotem, po czym oparł się o chromowany stół.

      Tom siedział jak przymurowany do kanapy.

      Powinien był zerwać się z miejsca, jak tylko rozmowa zeszła na spółkę Neftnik, i ostrzec Gusiewa albo odwrócić jego uwagę. Ale miał zbyt powolne odruchy.

      Gospodarz zbliżył się w towarzystwie dwóch kolejnych dziewczyn, które ulokował blisko Gusiewa.

      – Dawaj! – krzyknął i polał je wódką.

      Obie odskoczyły z piskiem, chowając się za torbami z krokodylej skóry, którymi obdarowano wszystkie panienki obecne na imprezie.

      – Dziś będziesz zjadał kawior z ich cipek – wrzeszczał gospodarz do Gusiewa. – Zapłaciłem za to! – Oblizał się i uśmiechnął tak perwersyjnie, że Beria, szef aparatu bezpieczeństwa Stalina, wielokrotny gwałciciel, mógł wydawać się przy nim niewinnym aniołkiem.

      – Posłuchaj no, Haubico, a z kim zrobiłeś ten interes? Chyba nie z żadnymi cudzoziemcami, co? – spytał miłośnik mercedesów.

      – Nie, z największym z największych.

      Tom zauważył, jak na mokrej twarzy Gusiewa narasta panika, gdy tylko zdał sobie sprawę, że nie uda mu się już cofnąć tego, co właśnie powiedział. Tom nie mógł uwierzyć własnym uszom. Gusiew złamał obietnicę daną Romanowowi zaledwie dzień wcześniej. Miał nadzieję, że nikt nie odnotował tego, co chlapnął Haubica.

      – Nie, nie. Nieważne – odezwał się Gusiew i blady jak ściana rozejrzał się wkoło, jakby znowu chciał się upewnić, czy jego ochroniarze są wciąż w pobliżu.

      Tom spostrzegł, że niektórzy z mężczyzn biorących udział w rozmowie nagle dziwnie otrzeźwieli, a parę minut później stwierdził, że kilku zniknęło.

      Mężczyzna, który wyszedł na ulicę przed Szambałę, zadzwonił do redakcji „Financial Timesa” i poprosił o połączenie z rosyjską korespondentką Caroline Stephens. Choć był środek nocy, odezwała się od razu.

      – Cześć, Caroline.

      – Och, mój rosyjski niedźwiedź, co za niespodzianka – zagruchała do słuchawki.

      – Mocna plotka albo prawda. Mówiłaś, żeby dzwonić, jeśli tylko będzie zanosić się na coś wielkiego. No więc mam podejrzenie graniczące z pewnością, że Romanow odkupił od Gusiewa jego udziały w Neftniku. Tylko nie powołuj się na mnie, bardzo proszę.

      – Możesz na mnie polegać, moja ty brzydka rosyjska pluskwo – zachichotała Caroline Stephens, widząc już oczami wyobraźni wielki tytuł: „Ropy nigdy dość – oligarcha Romanow i RusOil przejmują spółkę Neftnik”.

      Puszkino, 30 km na północny wschód od Moskwy, 10 maja

      Ałła Radujewa leżała na twardym materacu, trzymając w ramionach swojego nastoletniego syna Iłchara. Gładząc go po zakurzonych włosach, mocno przyciskała do siebie jego szczupłe ciało.

      – Wszystko będzie dobrze – szepnęła.

      Wiedzieli, że pomieszczenie, w którym się znajdują, ma co najwyżej dwa metry na dwa. Kilka godzin po tym, jak zostali zamknięci w tej ciemnej jak noc betonowej celi, wymierzyli ją krokami. Sprawdzili też dokładnie, czy da się z niej wydostać w jakiś inny sposób niż przez masywne metalowe drzwi, okazało się jednak, że nie ma żadnych okien ani drugich drzwi. Jedyne, co czuli pod palcami, kiedy na oślep obmacywali ściany, to wilgotny szorstki beton.

      Mężczyzna, który ich pilnował, przynosił im wodę i herbatę, lecz jedzenia nie dostali już od kilku dni. Od ilu – tego nie wiedzieli, bo trudno zachować rachubę czasu w kompletnej ciemności.

      Dlaczego ich schwytano i uprowadzono – nie mieli pojęcia. Początkowo Ałła myślała, że mężczyźni, którzy wepchnęli ich do samochodu przy placu Ryskim, byli z rosyjskiej milicji albo ze służby bezpieczeństwa. Jako Czeczeni bez propiski – zameldowania – przebywali w Moskwie nielegalnie, dlatego wciąż żyli w strachu, że zostaną złapani i odesłani do domu. Ale w miarę jak mijał czas, a ich nikt nie przesłuchał ani nie wyjaśnił, dlaczego siedzą w tym zamknięciu, Ałła Radujewa zaczęła wątpić, czy ci ludzie są z milicji.

      – Śniło mi się, że jesteśmy w domu w Gudermesie – powiedział Iłchar i zacharczał.

      W tym wilgotnym pomieszczeniu nabawił się paskudnego kaszlu. Przyłożyła rękę do jego czoła. Było rozpalone.

      – Opowiadaj dalej – bąknęła.

      – Pojechaliśmy do babci do Groznego. Upiekła nam czepałgasze. Najedliśmy się tak, że aż zrobiło się nam niedobrze. Pamiętasz, babcia ma taką ogromną czerwoną miskę. Była pełna. Chyba musiała stać cały dzień przy kuchni i piec.

      – Hm – pogłaskała go po czole i otarła je z potu. Nagle ujrzała przed sobą własną babcię, i to tak wyraźnie, jakby stała tuż obok. Pochylona, ubrana na czarno jak zawsze. W chustce na głowie zasłaniającej czoło. Z pomarszczoną twarzą. Zawsze była pogodna, choć tyle przeszła. Miała zaledwie dwadzieścia lat, kiedy ze swoim mężem oraz większością innych Czeczenów została deportowana na Syberię, gdzie potem urodziła się mama Ałły. Wrócili w 1956 roku, lecz już bez dziadka. W 1955 roku pokonały go choroba i niedożywienie. Jej mama nigdy nie mogła się pogodzić, że zmarł tuż przedtem, nim pozwolono im wrócić. Ale babcia mówiła, że to wszystko jedno. Bo tak naprawdę nie było do czego wracać. Ich gospodarstwo przejęli Rosjanie, we wsi brakowało wielu krewnych i znajomych, którzy na zawsze zostali gdzieś daleko. To był już zupełnie inny kraj niż ten, który opuścili w 1944 roku.

      – I dostaliśmy do tego duży garnek ze smalcem – ciągnął Iłchar. – Takim miękkim, dobrym do smarowania.

      Uśmiechnęła się sama do siebie w ciemności, niemal czuła ten dobrze znajomy zapach. Była tak głodna, że nie potrafiła się skupić na niczym innym. Zawsze myślała, że głód szybko mija. Nieprawda. Ani na chwilę nie odpuszczał. Był ich nieustępliwym prześladowcą w ciemności i prawie każda rozmowa dotyczyła jedzenia. Jej też śniło się jedzenie: jagnięcina z rusztu, świeżo upieczony chleb i grube plastry sera. Śmietana, gęsta żółta śmietana z okami tłuszczu. Żeby tak napić się śmietany!

      Co za dziwne życzenie, przecież ona nigdy nie pijała śmietany.

      – A jakie


Скачать книгу