Kartki wyrwane z podróżnego dziennika. Edward Lee

Kartki wyrwane z podróżnego dziennika - Edward  Lee


Скачать книгу
wnictwo Dom Horroru, 2019

      Dom Horroru

      Gorlicka 66/26

      51-314 Wrocław

      Copyright © Edward Lee, Pages Torn From a Travel Journal, 2013

      Wszelkie prawa zastrzeżone.

      Redakcja i korekta: Aleksandra Wąsikowska

      Tłumaczenie : Radosław Jarosiński

      Projekt okładki: Dawid Boldys, Shred Perspectives Works

      Skład: Sandra Gatt Osińska

      Wydanie I

      ISBN: 978-83-953486-3-1

       www.domhorroru.pl

       facebook.com/domhorroru

       instagram.com/domhorroru

      [Poniższy, ręcznie pisany manuskrypt został znaleziony w koszu na śmieci w pojeździe nr 610 Linii Autobusowych Burlington Superior, przez operatora A. Linden i niezwłocznie przekazany do biura szeryfa w hrabstwie Pulaski. Śledztwo jest w toku. Jego autorem jest, jak się zdaje, zawodowy pisarz, jednakowoż przedstawia się tylko imieniem „Howard.”]

      1 maja, 19…

      Godzina około 18.00

      Gdzieś w południowo-wschodniej Wirginii (?)

      Jest Dzień Wiosny i mam po prostu złe przeczucia – cytując Szekspira „czuję, że mnie kciuki swędzą”1. Ów paradoks uderza mnie z całą mocą – oto jest właśnie 1 maja, święto Beltane2, odwieczna wigilia, która tak często znajduje odbicie w moich opowiadaniach: druidzka, a nawet pradruidzka noc nieziemskich fantazmatów, kultu bogini płodności, świętowania zgonu zimy oraz nadejścia wiosny wraz z jej orgiastyczną celebracją, czas radości i rozbuchanej płodności…

      Wybrałem nowszą linię autobusową z północy, by zminimalizować koszty, chociaż jej efektem ubocznym był dodatkowy dzień w podróży. Lecz nawet pomimo tych kilku niespodziewanych dolców od Wrighta, obawiałem się, że i tak dotrę z opóźnieniem do Nowego Orleanu i jego antycznej, granitowej architektury, ociężałych mauzoleów, wyniosłych cmentarzy i nawiedzonych bagien, jego pierwotnych rytów pogrzebowych w santeriańskim obrządku i – co najistotniejsze – jego polanej sosem Voodooo atmosfery. Z całym prawdopodobieństwem ucieknie mi pociąg do Chattanooga, co zmusi mnie do improwizowania i zmiany planu podróży. Cóż, być może jakiś nieoczekiwany zastrzyk gotówki w przyszłym roku pozwoli mi na wycieczkę z prawdziwego zdarzenia do Nowego Orleanu.

      Od rozjazdu kolejowego w D.C3, który opuściliśmy rano, trasa wiodła przez krainę zalesionych wzgórz. Im głębiej się między nie wbijaliśmy, tym nawierzchnia zdawała się być bardziej zniszczona; lecz ta mniej uczęszczana droga zapewniała przynajmniej odpoczynek od miejskich scenerii, co było mi na rękę. Wzgórza Wirginii wynurzały się niczym rozumne istoty, które jakby wchłaniały różnymi otworami nasz pojazd i pogrążały go w absolutnej ciemności. Zaiste, lasy amerykańskiego Południa miały swój własny klimat, różniący je znacząco od mojej ukochanej Nowej Anglii. Zieleń była głębsza, roślinność bardziej zróżnicowana, lecz sprawiająca wrażenie nienaturalnie przerośniętej, zalesione pobocza o wiele ciemniejsze i złowieszczo obce. Zewsząd wyzierały oznaki biedy, skryte za flankami wiekowych drzew i splątanych winoroślami zagajników: zbite z desek domy, chylące się ku ruinie, a jednak wciąż zamieszkane, pojazdy pamiętające lata 20 i sprzęt rolniczy ograniczony do rdzewiejących wraków, poniewierających się wśród prymitywnych chat i przybudówek, zaludnionych przez niedożywione, obdarte rodziny. Dwukrotnie natknęliśmy się na ciała Murzynów, zwisające z solidnych konarów, dowód na to, że z plagą samosądu uporano się jedynie w pokrętnych przemowach sprawujących władzę szych.

      Przed jedną z obitych arkuszami blachy szop, splamioną wyciętymi otworami okiennymi, stała blada jak wosk nastolatka o przetłuszczonych włosach, ubrana w workowaty ciuch, brzemienna w poddańczy lęk. Wyglądała jakby właśnie wyssała wnętrzności z rozbebeszonej wiewiórki. Jej usta wbite w kamienną twarz były wręcz karmazynowe. Zapadnięte jak u osiemdziesięciolatka oczy odprowadzały przez chwilę nasz pojazd. Wiem, że to tylko złudzenie, lecz zdawały się skupiać tylko na mnie. Podczas podobnych wycieczek po Nowej Anglii widywałem wielokrotnie taką samą odmianę rozpaczy, lecz nigdy nic aż tak dobijającego jak tutaj. Jeśli uznać, że lasy Nowej Anglii nawiedzone są przez duchy, to lasy Południa nawiedzają żywi.

      Gdy oznaki biedy i przytłaczające leśne gęstwiny stały się nie do zniesienia, autobus wytoczył się na lepszą, niedawno reperowaną drogę, zapewne efekt najnowszego projektu rządowego, w ramach którego robotnikom płacono dolara za dzień, by przez budowę lepszych tras pobudzić handel międzystanowy. Aż westchnąłem, kiedy mym oczom objawił się znak: „DRG. 6”, niedoskonała liczba. Drgnęły wibracje mojej karmy, wbrew napawającej otuchą scenerii za oknem: kolorowych od różnorodnej flory konstelacji pól i łąk. W tej właśnie chwili z tyłu wozu, gdzie, jak podejrzewałem, znajdowała się przegroda wydzielona na silnik, dobiegł podejrzany grzechot.

      Za chwilę nasz usłużny kierowca… nie wiem, czy wspomniałem o jego załzawionych i niezdrowo wypukłych oczach oraz nienaturalnie wąskiej głowie? Do tego te grube fałdy na karku, których nie sposób było nie zauważyć… Ten opis z pewnością przyda mi się w innych opowieściach…

      W każdym razie, wtedy ów niezbyt wytworny kierowca wygłosił w kierunku pasażerów oświadczenie:

      – Co to się wyrabia? – rozbrzmiał mroczny, nowoangielski akcent. – Motur siada, ludziska. Brzmi jak wylot. – (Pojęcia nie miałem, co może znaczyć słowo „wylot” w formie rzeczownika. Trzeba sprawdzić.) Pozostałych pasażerów było jedenastu, wszyscy jęknęli unisono. Czyżbym jednak powinien to wiedzieć? Jedenastka pasażerów wraz ze mną i głównodowodzącym kierowcą to razem trzynaście, co stanowiło zły znak.

      Na Nyarlathotepa! Chociaż nie jestem jakoś nadzwyczaj przesądny – powołam się na ów górnolotny absurd – trzynastka w połączeniu z nieprzyjemnym uczuciem swędzących kciuków nie wpływała krzepiąco na moją psychikę.

      Mimo tego, oprócz tych wyczerpujących i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rujnujących dalszą podróż wieści, spotkało nas szczęście w nieszczęściu.

      – Bóg nad nami czuffa, ot, co! – kierowca wymamrotał wytłumaczenie. Zdołał jeszcze zakręcić niezdarnym pojazdem przed stację benzynową i zarazem garaż, zaprawdę w ostatniej chwili, gdyż kiedy tylko się zatrzymał, z tłumika rozległo się głośne „łup!”, a silnik zadławił się i zamarł.

      Garaż był zbitą z dech ruderą, oznaczoną prostym napisem „BENZYNA I NAPRAWY U NATE’A”, gdzie cena za galon benzyny wynosiła 5 centów i była, jak mi się zdaje, o 2 centy niższa niż na mej rodzimej północy. Gdy już wszyscy wysiedli, wydostałem się i ja z moją skromną walizeczką w ręku w iście ambrozyjski żar (moje ukochane Providence nadal owładnięte było złowieszczym chłodem, kiedy je kilka dni wcześniej opuszczałem, ale nawet ten skromny dystans, który przebyłem w kierunku południowym starczał, by nasycić powietrze wspaniałym upałem). Długa, wąska wstęga asfaltu, którą przybyliśmy, przecinała na pół wielkie, rozbuchane pole zwieńczone lasami. Podczas gdy kierowca konwersował z uwalanym smarem mechanikiem, ja i reszta pasażerów wkroczyliśmy do skromnego pomieszczenia pełniącego rolę biura. Zanim jednak znalazłem się w środku, rozejrzałem się dookoła, nie widząc jednak w powodzi słonecznego światła ani jednego domostwa. Z chęcią bym się dowiedział, w jakim regionie się znalazłem, na razie nie miałem o tym bladego pojęcia.

      Oddalając się od reszty (co zamiarowałem czynić jak najczęściej), przestudiowałem mapę i wydedukowałem, że awaria miała miejsce w pobliżu miast, o istnieniu których miałem mgliste pojęcie, zwłaszcza o Pulaski i mocno wątpliwej nazwie – Christiansburgiem. Musieliśmy znajdować się już bardzo blisko Zachodniej Wirginii, jak też granicy z Kentucky – w zagadkowej krainie, niezmiennie obfitującej w „białą hołotę”


Скачать книгу

<p>2</p>

Celtyckie święto ognia odbywające się w nocy z 31 kwietnia na 1 maja.

<p>3</p>

District Columbia