Kartki wyrwane z podróżnego dziennika. Edward Lee

Kartki wyrwane z podróżnego dziennika - Edward  Lee


Скачать книгу
by założyć lekki garnitur.

      Ciężarna kobieta, ponad wszelką wątpliwość niezamężna, rozsiadła się, przytrzymując swój ciążowy brzuch niczym wielki kosz. Miała modną, czarną grzywkę, zdawała się dość gibka i kształtna, oczywiście pomijając boleśnie napuchnięty brzuch i podniesione, bez wątpienia nabrzmiałe od mleka piersi, czyniące z niej nader widowiskowe kuriozum. Kiedy spytała o godzinę, w jej słowach rozbrzmiał zaskakujący, właściwy dla wschodniego Londynu akcent, zdradzając jej brytyjskie pochodzenie. Z pewnością nie była damą. Jej wydatny, nieskrępowany stanikiem biust odcinał się pod znoszoną, bawełnianą, letnią sukienką – a kiedy mimochodem rozchyliła nogi – okazało się, że nie nosiła również bielizny. Z jej wyglądu wnosiłem, że była osobą, którą prostacy określają mianem „tupeciara”. Kilku nieogolonych nieokrzesańców w wieku lat około dwudziestu zdawały się łączyć relacje towarzyskie. Ich wychudłe cwaniaczkowate facjaty przywodziły mi na myśl uciekinierów, a może to tylko mój wrodzony cynizm kazał mi tak sądzić? Reszta cechowała się tak zwyczajnym wyglądem i osobowością, że nie warto się na ich temat rozpisywać.

      Za moment kierowca wraz z właścicielem weszli do środka. Jak dowodziła plakietka na upapranej bluzie, był to Nate, imienny patron garażu: niski, szczupły, lecz umięśniony typ, o wydatnym podbródku i bicepsach jak jabłka. Wygląd fizyczny, rysy twarzy i ubiór aż nadto dosadnie identyfikowały jego życiowy fach – wiejskiego mechanika.

      – No, nie mam najlepszych wieści – odezwał się Nate – ale też i najgorszych. W waszym aucie szlag trafił wlot paliwa, co zrobiłbym w momencik.

      – Ale to te dobre wieści? – wtrąciłem.

      – Taa. A złe to takie, że nie dostanę uszczelki do jutra rana. Trza taką przywieźć z Pulaski.

      Rozległ się ponowny chór jęków, aż ktoś odkrył rzecz oczywistą:

      – Więc utknęliśmy tu do końca naprawy.

      – Taa, – odrzekł Nate, biorąc się pod boki. Przyjęta poza wyeksponowała pociemniałe pachy jego roboczej bluzy. – Mata tera do wyboru. Siedzita przez noc w autobusie abo… – wyciągnął kciuk za siebie, gestem autostopowicza wskazując drogę za sobą – rwiecie z kopyta gdzieś z milę do Luntville, przekimać się w motelu. „Dom Gilmana” się nazywa.

      Od razu zafascynowała mnie różnica w akcencie tego człowieka. Kwestie akcentu, w rzeczy samej, od zawsze wzbudzały we mnie żywe zainteresowanie, gdyż odzwierciedlały dziedzictwo mówiącego – społeczny paralelizm. Im ordynarniejszy akcent, tym człek bardziej prymitywny i tym większy u niego deficyt dobrych manier. Nasz kierowca na przykład (Wermontczyk) roznosił na języku dialekt zabitej dechami Nowej Anglii, jego styl był mi znany aż nadto dobrze, mam nadzieję, że udało mi się zademonstrować go nader dokładnie w niektórych opowiadaniach („Obraz,” „Sen,” wspominając tytuły kilku). Trzeszczenie żylastego mechanika Nate’a było o wiele bardziej unikalne, uznałem je za akcent nieokrzesanego, kiepsko wykształconego i nisko sytuowanego ekonomicznie południowca rasy białej, kaukaskiej. Wszystkie regiony mają właściwe sobie gwary, ale ta była dla mnie czymś nowym.

      Co do motelu – stanowiącego bez wątpienia siedlisko pluskiew – natychmiast odrzuciłem tą alternatywę, zwłaszcza gdy poinformowano mnie o prawdopodobnej opłacie 1½ dolara za noc (rzecz zaiste niezwykła w tych czasach i miejscu!). Trio oprychów o szorstkich policzkach również z niego zrezygnowało, tak samo jak krnąbrna matka Brytyjka, wszyscy tak samo biedni jak ja, o ile nie bardziej. Sypiałem już w wielu autobusach, by zaoszczędzić nieco brudnych pieniędzy. Lepiej zachować ostrożność w folgowaniu luksusom i zaoszczędzić fundusze przeznaczone na wygody. Reszta wydobyła swoje torby i bagaże ze schowka i rozpoczęła pieszą wyprawę. (Mimo wszystko podobała mi się nazwa motelu – „Dom Gilmana”. Jej dźwięk przyprawiał o przyjemne dreszcze. Chyba użyję jej w kolejnej opowieści, wykorzystam też opis podejrzanej urody kierowcy.)

      Pokierowany przez Nate’a udałem się do pomieszczenia z toaletą („wygódki,” jak je nazwał). Po wejściu do środka kabiny prosto w twarz uderzył mnie miazmatyczny odór moczu i odchodów, jakże powszechny w podobnych, przydrożnych przybytkach. Wstrzymałem oddech, smród jednak był tak silny, że łzy prawie pociekły mi z oczu, jednak począłem załatwiać swoją potrzebę w tej strasznej nie do nieopisania toalecie. Zdaję sobie sprawę, że opis tego miejsca średnio zasługuje na miejsce w dzienniku podróżnym, lecz postanowiłem go zamieścić w drodze wyjątku. Tutaj bowiem nawiedziło mnie drugie auspicjum, przeczucie nie do odparcia. Kciuki swędziały w miarę, jak nasilała się nieznana wróżba, gdyż pośród typowych wulgarnych bazgrołów, numerów telefonicznych i określeń obiecujących ogrom wszelkiego rodzaju uciech seksualnych, wzrok mój wyłowił na ścianie prymitywny rysunek postaci: roześmianą postać mężczyzny z aż nadto dokładnie narysowaną erekcją. Przed nim leżała kobieta z rozciągniętymi nogami i ramionami, kółka z kropką w środku odzwierciedlały piersi, a plątanina kresek włosy łonowe, całości dopełniały jeszcze oczy i wysunięty język. Prymitywna groteskowość rysunku przyciągnęła mój wzrok, choć nie ze względu na walory artystyczne, lecz przeraźliwy wręcz przykład wytworu obłąkanego umysłu. Otóż, na pierwszy rzut oka, ustawienie dwóch sylwetek zdawało się być paradoksalne, lecz kiedy szczegółowo przyjrzałem się detalom…

      Mężczyzna wtykał swą erekcję w ciemię kobiecej głowy…

      Jakież szaleństwo znalazło swe odbicie w akcie wandalizmu, dokonanym na ścianie kabiny, jakiego sortu zboczeniec to wyrysował? Rozmyślanie nad tym było przygnębiające, lecz w równym stopniu fascynujące. Bo któż mógłby pomyśleć o czymś tak deprawującym?

      Mrok w tej chwili zdawał się zagnieździć w mojej duszy.

      Świat zmieniał się, wcale nie na lepsze. Niby błahostka – prymitywny rysunek nakreślony niewprawną ręką – a jednak z jakichś przyczyn nie wiedziałem, co o tym sądzić. Czułem, jakby każdy nerw w mojej głowie nasycony został złym przeczuciem.

      Zanim opuściłem odrażającą kabinę, nakreśliłem swój napis: cthulhu fhtagn. Jednak w dalszym ciągu głupawy rysunek pozostawiał mnie pogrążonego w rozpaczy. Próbowałem dojść do siebie w drodze do biura, poluzowałem krawat i zdjąłem marynarkę. Na miejscu dowiedziałem się, że trzech flejtuchów udało się nad pobliskie jezioro z wędkami, które trzymali wrzucone luzem między bagaże. Prawdopodobnie, by uniknąć nudy, dołączyła do nich ciężarna Brytyjka. Reszta pasażerów podążyła do kwater.

      – Panowie – zagaiłem do Nate’a i kierowcy autobusu,– jeśli nie macie nic przeciwko, korzystając z bliskości zielonych terenów Wirginii, udam się na spacer po łonie natury.

      Nate słysząc to, wyszczerzył się obleśnie i rzekł:

      – Czasem te jeziorne dziewuchy pływają we wodzie – całkiem golutkie… – zdawało mi się, że wymówił słowa „jeziorne dziewuchy” tak, jakby chodziło o mieszkańców wzgórz jeszcze bardziej rustykalnych niż sam Nate. – Przy odrobinie farta dojrzysz pan kilka – zatarł ręce zachłannym ruchem – i, nie bujam, sporo tych leśnych gzich wygląda całkiem gładko. Mają cyc wystawny jak wieczerza w Święto Dziękczynienia, łoo taa, panie szanowny!

      – Widziołeś? – spytał kierowca swoim kolizyjnym akcentem.

      – A jakże, kolego. A cipki? A niech mnie! Mają galante, obrośnięte piczki, aż cieknące, by je nadziać, mówię wam, ociekają jak odwrócony do góry dnem garniec miodu! Czasem widać, jak chlapią sobie minetki, nie łżę. – Mrugnął do mnie okiem. – Jakby chciały, żeby się na ich widok spuścić .

      Ta bulwersująca ponad wszelkie normy swym prymitywizmem informacja, przykuła mą uwagę, lecz pogrążyła w jeszcze większym przygnębieniu, Nate kontynuował zaś swą przemowę, jakby owładnięty gorączką wulgarności, nie przestawał przy tym zacierać rąk.

      – Taaa, mówię wam, ludziska.


Скачать книгу