Kartki wyrwane z podróżnego dziennika. Edward Lee

Kartki wyrwane z podróżnego dziennika - Edward  Lee


Скачать книгу
mi w tym momencie słów.

      – Każdy orze jak może w tych ciężkich czasach, co? Forsa to rzecz rzadka jak sraczka, – zachichotała, przywodząc na myśl pisk stada myszy.

      Niecodzienność tej chwili wypełniła moją głowę szumem. Jej dziwne zachowanie wzbudziło mą uwagę. Jakaś część mnie niemal zaczęła się obawiać, iż jej ciało nawiedził duch zupełnie kogoś innego. Patrzyłem jak sparaliżowany, jak jej ręce zjechały bezwstydnie w dół po wielkim brzuchu, zaczynając pieścić łono; po chwili rozchyliła sukienkę, odsłaniając przede mną piersi. Jej uśmiech przykuł mnie do krzesła, na którym siedziałem.

      – To spotyka mnie często – jej słowa przypominały gdakanie – lecz tej nocy zdecydowanie wybrało ciebie. Palce dłoni skręcały sutki wielkości dziecięcego smoczka. Druga ręka krążyła z namaszczeniem pośród włosów między nogami.

      Pisnąłem.

      – Doprawdy, panienko, stawia mnie pani w niezręcznej sytuacji…

      – Nie mam co do tego wątpliwości, kochasiu. To zainteresowanie moimi cyckami dowodzi, żeś raczej nie z tych, co lubią z tyłu – zaśmiała się. – Widziałam, jakżeś się chował w krzakach nad jeziorem. Miałeś dobry widok, co?

      Natychmiast poczerwieniałem na twarzy.

      – O, taak, skarbeńku, patrzyłeś, jak te trzy łachudry rżną mnie w cały świat i wtykają tą gidyję w cipę. Podobało ci się to, co widzisz, nie?

      Za nic nie potrafiłem znaleźć żadnych słów w odpowiedzi. Miałem tylko nadzieję, że za chwilę cała jej ręka nie zniknie między nogami. Ale nie, to tylko złudzenie, spowodowane niecodziennością całej sytuacji…

      Przerwała samogwałt, poprawiła ubranie. Czy przypadkiem jej wielki nabrzmiały brzuch nie drgnął, kiedy patrzyłem? Jej głos zredukował się niemal do świstu podmuchów wiatru.

      – Powinieneś do nas dołączyć. Miałam taką nadzieję – oznajmiła, odwracając się tyłem do mnie i ponownie wyglądając przez zadymione okno. – Jesteś wysoki i wyglądasz na krzepkiego. Tak. Prawdziwy sofista. Zamiast tego będziesz się później trzepał, myśląc o mnie. A skoro z tego dziennego bzykania wnosisz, że ciężarna ptaszyna ma nie po kolei w głowie… tylko czekaj do nocy…

      Pomimo upału przeszedł mnie mroźny dreszcz.

      – Do nocy? – wydusiłem błagalnym tonem.

      Lecz już jej nie było, opuściła obskurne biuro, kierując się w stronę ścieżki wiodącej nad jezioro.

      Mój Boże.

      Czyżby doznała jakiegoś jasnowidzącego transu? Z jej słów wynikało, że miało mnie spotkać coś nieprzyjemnego. A do tego jej zachowanie. Czułem się zdegustowany swoim dość niewygodnym, acz niezaprzeczalnym podnieceniem.

      Jakież to ekscentryczne: organiczna maszyna zwana ludzkim mózgiem, której neurotransmitery i hormonalna esencja utrzymują swego właściciela w ciągłej sprzeczności w stosunku do samego siebie. Nie, ta noc była zbyt dziwna i taka odrażająca. Moje myśli skupiły się na beznadziejnym pościgu De Quincey’a za „smokiem”, gdyż pod osłoną narkotyku bez wątpienia kontemplował jakiś inny nadnaturalny świat, co posłużyło za pożywkę dla jego sztuki. Także o Poe, którego sfermentowane duchy przywiodły do nędznego końca, jednocześnie wraz z upojeniem sprowadzały do niego prawdziwą Muzę, żyjącą wiecznie, podczas gdy on sam obrócił się w proch. Dokąd mnie przywiedzie? Do rangi zgryźliwego, płaczliwego, hipokryty… bez wątpienia. Nigdy nie czułem się bardziej pusty niż wtedy. Mrowienie w kroku stawało się coraz silniejsze, przyprawiając mnie o coraz większy wstyd i wstręt do samego siebie. By oderwać się od przykrych myśli, spojrzałem w okno. Po ciężarnej latawicy nie było ani śladu. Bez wątpienia wróciła do swych brutalnych adoratorów, by zaspokajać swe prymitywne żądze. Lasy, za dnia sprawiające wrażenie ekscytujących i przyjaznych, teraz jawiły się jako pierwotne, przerośnięte i nawiedzone. Okruchy zmroku, przebijające się przez czerń jeszcze głębszej ciemności zdawały się niestrudzenie sadowić wokół szarego, drewnianego budynku. Prawie wrzasnąłem, słysząc za sobą nagły brzęk. Rozbłysło światło.

      – Po diaska siedzieć w takiej ciemnicy – zachichotał mechanik Nate. Wszedł bocznym wejściem.

      – Och, zaskoczyłeś mnie– aż podskoczyłem.

      Mężczyzna odbił korek pękatej butelki.

      – Co tam cięgiem wypisujesz w tej książce? Pisarz jaki?

      – Po prostu prowadzę dziennik podróżny – odpowiedziałem, przezornie nigdy nie wyjawiając swego dość nieokreślonego zawodu. – Wydawać by się mogło, że jest już późno – zauważyłem – tymczasem wcale tak nie jest. Zaledwie dwudziesta.

      Klasnął w ręce.

      – Aw, kto tam ogląda się na czas? Zwykle to on leci jak oszalały. Cholera, zdało by się zabawić gdzieś wieczorem.

      Wulgarność zaczęła już działać mi na nerwy.

      – Dobra książka oznacza zawsze nudny koniec – rzekłem – Czytałeś może…

      – Aw, myślał żem o jakimś ubawie – ale kto ma na to piniendze, co? – powiedział i wybuchnął gromkim śmiechem, choć nie zauważyłem w meritum jego wypowiedzi nic zabawnego.

      Wtem, prawie jednocześnie obydwaj znieruchomieliśmy na dźwięk skrzypiących na ganku desek, uginających się pod ciężkimi krokami. Wydawało mi się, że dostrzegam, jak w gorączkowej malignie, rozciągający się długi cień. Coś odcinało się nim w świetle księżyca, stojąc tuż za obitymi siatką drzwiami? Nate wykrzyknął, wstrzymując oddech:

      – Jeejzu, a kto do diaska…

      Do środka weszła figura zgięta niemal w pół, człowiek w odzieży przypominającej płótno namiotowe, noszący do kompletu czapkę herolda. Przygarbienie spowodowane było jego nadzwyczajnym wzrostem. Wewnątrz pomieszczenia nie był w stanie w pełni się wyprostować. Miał bez wątpienia ponad siedem stóp wysokości.

      Niezwykle okrągłe, paciorkowate oczy błyszczały w zbyt małej, skurczonej wręcz głowie. Oczy te bez wątpienia nakierowane były na Nate’a.

      – Dobry wieczór, mój panie. Proszę darować najście, na które pana naraziłem – przemówił przedziwną, antyczną dykcją.– Mogęż spytać, gdzież podziewa się właściciel?

      Nate podrapał się po głowie na widok przygarbionego mężczyzny.

      – Ja prowadzę tą budę, jeśli o to się rozchodzi, ale… niech to jasny gwint, kolego! Nigdy w życiu żem nie widział nikogo tak dużego!

      – O wiele więcej niż ja, mój dobry panie, rzeczy, których żeś nie widział, będziesz mógł uświadczyć na niewiarygodnym spektaklu. – Gość trzymał pod pachą kilka rulonów papieru, rozpostarł właśnie jeden z nich jednym, zamaszystym ruchem olbrzymiej ręki.

      – Zwracam się tedy o pozwoleństwo, na umieszczenie tejże informacji na twym oknie. W zamian za przyzwolenie bez opłat żadnych odwiedzić nas możesz.

      Był to plakat opatrzony misterną ilustracją oraz napisem:

WĘDROWNY SHOW O’SLAUGHNASSEY’A! PÓJDŹCIE! ZNIŻKI! WYBRYKI NATURY! CHODŹCIE, CHODŹCIE WSZYSCY!

      – A niech mnie dunder świśnie, wesołe miasteczko! – rozentuzjazmował się Nate. – To samo, co zeszłego roku?

      – Zaiste, mój panie, to samo.

      – Miałem nawał roboty i nie szło się wyrwać, lecz paru kumpli powiadało, że było galante! I powiadasz, że jak zawieszę to w łoknie, dasz darmowe bilety?

      Wysoki mężczyzna skinął poważnie głową i wręczył mechanikowi ścinki biletów.

      – Łaskawość


Скачать книгу