Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
ich ten Vox Populi, ten tłum inteligentów, ta najwyższa instancja, nie chce wpuścić do pałacu sztuki”.
Ale zezowaci nie są w stanie rozdrażnić pani G., przemawiającej w imieniu najwyższej instancji tłumu inteligentów i, na domiar, strażniczki pałacu sztuki.
„Ułomki nie mogą drażnić. Ułomki budzą litość”.
Najbardziej jednak podoba mi się iście grecki finał:
„Psy szczekają – karawana idzie dalej. Nieprześcigniona, eskortowana przez Vox Populi, helleńska karawana”.
Środa
Dziennik Kafki. W związku z tym zabrałem się ponownie do przeglądania Procesu porównując go ze sceniczną wersją Gide’a. Ale i tym razem nie udało mi się przeczytać uczciwie tej książki – olśniewa mnie słońce genialnej metafory, przebijające się przez chmury Talmudu, ale czytać stronę za stroną, nie, to nad siły.
Kiedyś będzie wiadomo, dlaczego w naszym stuleciu tylu wielkich artystów napisało tyle nieczytelnych dzieł. I jakim cudem te książki nieczytelne i nie czytane zaważyły jednak na stuleciu i są sławne. Z prawdziwym podziwem, z niekłamanym uznaniem musiałem przerwać wiele lektur, które nazbyt mnie nudziły. Kiedyś wyjaśni się, z jakiego to opacznego małżeństwa twórcy z odbiorcami rodzą się utwory pozbawione artystycznego sex appeal’u. Cóż za hańba! Chwilami mam wrażenie, że żyje wśród nas, pisarzy, jakieś głupstwo paczące całą naszą działalność, przed którym nie umiemy się bronić, gdyż ono wciąż anonimowe. Niekiedy absurd objawia się z bezwstydem rozkraczonej dziewki i kilka dni temu zdarzyło mi się coś takiego. Siedzę w barze. Przychodzi pewien Argentyńczyk aby mi pokazać zbiorowe wydanie utworów poety czylijskiego Pablo De Rokha – tom rozmiarów podręcznej walizki. Patrzę na walizkę. Otwieram ją. W środku cztery fotografie autora i trzy fotografie żony autora (też poetka), dalej odbitka manuskryptu, wstęp autora, w którym mówi, że „ludowi czylijskiemu oddaję te poematy” (czy coś takiego) tudzież wiele innych dodatków. Przeskakując po kilkadziesiąt stronic, czytam:
„Wykrzykują twarze zbrodnicze swój blady trójkąt”.
„Słońce potężnie rozgłośne w systemie słonecznym, wóz śmieci pełen błyskawic”.
„Nawałnica wojenna w codziennym huraganie przekazuje grzmot zmierzchu”…
Cytuję może niezupełnie ściśle, ale i tak widać, że to wcale dobre, zupełnie niezła klasa. Ale…
Argentyńczyk powiedział: – To wielki poeta.
Odpowiedziałem nic. Zero. Z tym olbrzymim tomidłem na kolanach – z tym gigantycznym przedmiotem… materialna wielkość rzeczy miażdżyła mnie, jak but. I zresztą wiedziałem, że gdybym cokolwiek powiedział z tego co powiedzieć chciałem, on odpowie, że nie rozumiem poezji, że nie wniknąłem w duszę czylijską, że nie wyczuwam metafory lub że nie chwytam podziemnej wibracji słowa. Więc powiedziałem, że przeczytam i potem szedłem do domu, dźwigając to i złożyłem to u siebie w kącie, a po kilku dniach musiałem zabrać to i z powrotem zanieść Argentyńczykowi, co też uskuteczniłem, a gdy ten olbrzymi przedmiot znalazł się w końcu poza moim obrębem, musiałem jeszcze wybąkać jakieś słowa, które połączyły się w kosmosie ze wszystkimi słowami wybąkanymi przy innych podobnych okazjach przez innych tragarzy, aby zapewnić mistrzowi De Rokha wieczystą chwałę na wysokościach, amen.
Tak, tak… Ale tom De Rokhi jest tylko karykaturalnym powiększeniem mikrobu, będącego sekretnym wstydem literatury – że ona już nie pociąga i nie wabi. Nieszczęśliwi! Was już nikt nie kocha! Nikomu się nie podobacie! Nikogo nie podniecacie! Was tylko ceni się – nic więcej…
Jesteście świadectwem dostojeństw Ducha człowieczego i wielkości Sztuki, ale ludzie was nie lubią.
Sytuację pogarsza fakt, że krytyce współczesnej brak dostatecznej inteligencji, czy też dostatecznej siły, aby pokonać najtrudniejsze zadanie: powrócić do spraw elementarnych i wiecznie aktualnych, które jednak jak gdyby umarły wśród nas dlatego, że są już za łatwe, zbyt proste. Krytykę stać jedynie na doskonalenie – doskonalenie aż do absurdu – tego mechanizmu, który dziś nami rządzi i mocą którego powstają książki coraz lepsze, jako literatura. Ci panowie nigdy nie odważą się na naruszenie samego systemu, to zresztą przerasta ich możliwości. Gdyż taki czy inny charakter literatury jest wynikiem uzależnień, jakie powstają pomiędzy artystą a innymi ludźmi. Jeśli chcecie aby śpiewak inaczej zaśpiewał, musicie związać go z innymi osobami – zakochać go w kim innym i zakochać inaczej. Niewyczerpane są kombinacje stylów, ale wszystkie one są w gruncie rzeczy kombinacjami osób, oczarowaniem człowieka przez człowieka. Literatura pozostaje, niestety, romansem starszych, subtelnych panów wzajemnie w sobie zakochanych i wzajemnie sobie świadczących. Odwagi! Rozbijcie to zaklęte koło, idźcie na poszukiwanie nowego natchnienia, pozwólcie aby was ujarzmiło dziecko, szczeniak, półinteligent, zwiążcie się z ludźmi innej kondycji!
Jak dotąd tylko marksizm zdobył się na taką reformę samej sytuacji pisarza, poddając go proletariatowi. Lecz naprawdę poddał go tylko teorii i biurokracji, z czego powstała najnudniejsza literatura w dziejach. Nie. Nie dokonacie tego wymędrkowanymi i suchymi jak pieprz teoriami – trzeba aby przypływ odmładzającego czaru, bijącego z tamtych, niższych warstw, wydobywał was z was. Z chwilą gdy zdołacie naprawdę zakochać się w niższości, zaczniecie się jej podobać – ale nawet gdyby miłość wasza była dla niższych braci waszych za trudna, wy już, zakochani i jawnie zakochani, przestaniecie być samotni.
[11]
Czwartek
Zbyszewskiego artykuł w „Kulturze”, że literatura polska jest bez szans na rynku światowym – ponieważ życie polskie nie jest dość potężne aby wzbudzić zainteresowanie. Nieźle to napisane z punktu widzenia dziennikarskiego. A jaki obmierzły ten tonik z punktu widzenia sztuki. Mam za złe Zbyszewskiemu, że jego koncepcja gór jest płaska. Włazi on na szczyty z dziennikarską bezceremonialnością, z praktyczną „trzeźwością” która stała się ostatnim naszym rozumem. W tym artykule mówi się o literaturze jak o „produkcji”, która wymaga „reklamy” i „propagandy”, stoi na „czytelnikach” i szuka wydawców. Do diabła z tym produkcyjnym językiem planów pięcioletnich! Już poprzednio wystąpił Zbyszewski z rewelacją niemniej zażarcie trywializującą: że literatura jest bez szans wskutek kryzysu na odcinku służby domowej – gdyż, z powodu braku sług, panie nie mają czasu na lekturę. Można i tak, ale czy ten realizm nie zanadto kuchtowaty? I czy ów sposób podejścia do spraw literatury nie stanowi sam przez się odpowiedzi na pytanie, dlaczego literatura polska jest bez szans? Nie, nie tylko dlatego, że tematyka nasza jest egzotyczna dla świata. Tematykę można odmienić, ulepszyć… Trudniej zmienić to, że my w naszym ujęciu literatury jesteśmy albo górnie romantyczni, albo płasko trzeźwi na poziomie służby domowej – i tertium non datur. Albo świętość, misja, objawienie – albo czytelnicy, nagrody, wydawcy. Jesteśmy wielcy po pijanemu, ale trzeźwość nasza jest kucharkowata i o tym abyśmy umieli pogodzić wielkość z trzeźwością, nie ma mowy. Słyszałem, że pewna profesorowa zachwyciła się tym artykułem. Jakżeby nie! Wszak przyjemnie wyjaśnia nam dlaczego jesteśmy nie uznani, chociaż genialni – a to wyjaśnienie jest w sam raz na miarę naszego braku genialności, naszej pospolitości.
Wczoraj u Teodoliny trzech mężczyzn – jeden ogolony – drugi wąsacz – trzeci brodacz – i bardzo byli zdziwieni, że nie mogą się porozumieć w ocenie sytuacji politycznej na Dalekim Wschodzie. Powiedziałem: – Dziwię się, że w ogóle ze sobą rozmawiacie. Każdy z was stanowi inne rozwiązanie twarzy ludzkiej i uosabia odmienną koncepcję człowieka. Jeżeli brodacz jest w porządku, to gołowąs i wąsacz są potworami, pajacami, degeneratami i w ogóle absurdem; a jeśli gołowąs jest właściwym człowiekiem, to potwornością, niechlujstwem, nonsensem i świństwem jest brodaty. Nuże! Na co czekacie? Dajcie sobie po mordzie!
Korespondencja Gide’a z Claudelem – cóż