Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
wzmacnia. Iż może stać się zarodkiem nawet żywotności i rozwoju – podobnie jak na gruncie sztuki to odmienne (powiedziałbym: niechętne, lekceważące) podejście do formy może zapewnić odnowienie i rozszerzenie środków artystycznego wyrazu. Proklamując wszędzie, gdzie się da, zasadę, że człowiek jest wyższy od swoich wytworów, dostarczam swobody, jakiej bardzo potrzebuje dzisiaj nasza pokurczona dusza.
Czy naprawdę, znawcy, jesteście tak krótkowzroczni, że trzeba abym wam pchał wszystko pod nos? Niczego nie jesteście w stanie zrozumieć? Gdy jestem wśród tych uczonych, mógłbym przysiąc, że jestem pośród drobiu. Przestańcie mnie dziobać. Przestańcie skubać. Przestańcie gdakać i kwakać! Przestańcie z dumą indyczą wydziwiać, że ta myśl już znana, że tamto już zostało powiedziane – ja nie podpisywałem żadnego kontraktu na dostawę idej nigdy nie słyszanych. We mnie pewne idee, będące w powietrzu, którym wszyscy oddychamy, związały się w pewien specjalny i niepowtarzalny sens gombrowiczowski – i jestem tym sensem.
Wtorek
La Falda.
Uzdrowisko w górach Cordoby. Na avenida Eden panie i panowie przy kawiarnianych stolikach popijają refrescos, podczas gdy osły, przywiązane do drzew, obgryzają korę a głośnik nadaje uwerturę do trzeciego aktu Traviaty.
Nic nadzwyczajnego – a jednak dla mnie miejsce to jest jak twarze we śnie – skombinowane – te twarze tak dręczące, które są połączeniem dwóch oblicz odmiennych, zachodzących jedno na drugie i wzajemnie się maskujących. Zewsząd spogląda tu na mnie złowroga Dwoistość, kryjąca sekret ciężki i zawiły. A wszystko dlatego, że byłem tutaj lat temu dziesięć.
Teraz widzę.
Wówczas – zgubiony w Argentynie, bez pracy, bez oparcia, zawieszony w próżni, nie wiedzący co będę robić za miesiąc – zapytywałem siebie z tą ciekawością, dochodzącą nieraz do zupełnie chorobliwego napięcia, jaką zwykła budzić we mnie przyszłość – zapytywałem, co będzie ze mną za lat dziesięć.
Podniosła się kurtyna. Widzę siebie przy kawiarnianym stoliku tejże avenidy, tak, to ja. To ja za dziesięć lat. Kładę rękę na stoliku. Spoglądam na dom przeciwległy. Wołam na kelnera i proszę un cortado. Bębnię palcami po stole. Lecz to wszystko ma charakter tajnej informacji, przekazanej tamtemu sprzed lat dziesięciu i zachowuję się tak jakbym był widziany przez niego. Ale zarazem widzę jego, gdy siedział tutaj, może przy tym samym stoliku. Stąd ta okropność podwójnego widzenia, którą odczuwam jak pęknięcie rzeczywistości, coś nieznośnego – jakbym sobie samemu zaglądał w oczy.
Głośnik nadaje uwerturę do trzeciego aktu Traviaty.
Środa
Miłosz: La prise du pouvoir.
Bardzo silna książka. Miłosz to dla mnie przeżycie. Jedyny z pisarzy na emigracji którego naprawdę zmoczyła ta burza. Innych – nie. Byli wprawdzie na deszczu, ale z parasolami. Miłosz został zmoczony do nitki, a w końcu huragan zdarł z niego ubranie – wrócił nagi. Cieszcie się, że przyzwoitości stało się zadość! Przynajmniej jeden z was jest nagi. Wy, reszta, jesteście nieprzyzwoici – w waszych pantalonach i kurteczkach rozmaitego fasonu, z waszymi krawatami i chusteczkami od nosa. Cóż za wstyd!
Nie brak wśród nas talentów, urzekająca, na przykład, jest powieść Józefa Mackiewicza Przyjaciel Flor, a Straszewicz wytrysnął kaskadą humoru – ale nikt z nich nie jest dość wtajemniczony. Miłosz wie. Miłosz wpatrzył się i doznał – jemu w blasku nawałnicy ukazało się coś… meduza naszego czasu. Od której Miłosz padł, spustoszony.
Spustoszony? Może za bardzo. Wtajemniczony? Czy nie zanadto, lub raczej – czy nie za bierne to wtajemniczenie? Wsłuchiwać się w swój czas? Tak. Ale nie – poddawać się czasowi. Trudno jest mówić o tym na podstawie dotychczasowych jego utworów prozą – Zniewolonego umysłu i La prise du pouvoir, oraz tomu wierszy Światło dzienne – gdyż tematyka ich jest specjalna, to rekapitulacja pewnego okresu a także świadectwo i ostrzeżenie. Ale wyczuwam, że Miłosz pozwolił aby Historia narzucała mu nie tylko temat, ale i pewną postawę, którą nazwałbym postawą człowieka przewróconego.
Czyż jednak Miłosz nie walczy? Tak, walczy, ale tymi tylko środkami, na które zezwala przeciwnik, wygląda to tak jakby on uwierzył komunizmowi, że jest zdruzgotanym inteligentem, i stanął do ostatniego, heroicznego boju jako zdruzgotany inteligent. Ten nędzarz, rozlubowany w hiobowej nagości swojej, ten bankrut, zapamiętały w bankructwie, dobrowolnie chyba ograniczył swoje możliwości skutecznego oporu. Błąd Miłosza – tak to widzę i jest to bodaj błąd dość rozpowszechniony – polega na tym, że on redukuje siebie na miarę biedy, którą opisuje. Lękając się frazesu, odbierając sobie prawo do wszelkiego luksusu, on, Miłosz, lojalny i rzetelny wobec swoich braci w nieszczęściu, chce być biedny jak oni. Lecz taka intencja w artyście jest niezgodna z istotą jego działania, gdyż sztuka to luksus, swoboda, zabawa, marzenie i siła, sztuka powstaje nie z biedy, ale z bogactwa, rodzi się nie wtedy gdy się jest pod wozem tylko wtedy, gdy się jest na wozie. Sztuka ma w sobie coś triumfalnego, nawet gdy załamuje ręce. Hegel? Hegel niewiele ma wspólnego z nami, gdyż my jesteśmy tańcem. Człowiek, który nie pozwoli siebie zubożyć, odpowie na twórczość marksizmu inną twórczością, zaskakującą nowym, nieprzewidzianym bogactwem życia. Czy Miłosz zdobył się na dostateczny wysiłek, aby wygrzebać się z dialektyki, która go spętała?
Jeśli nie – wiem, że to nie wskutek braku sił, lecz wskutek nadmiaru lojalności. Ale talent nie powinien być zbyt lojalny. Lojalność jest ograniczeniem, a talent musi dążyć do bezgraniczności. Kolumb gdyby był zbyt lojalny wobec jajka, nie odkryłby Ameryki. Istnieje jeszcze wiele nie odkrytych Ameryk. Nie jesteśmy u kresu naszego lądu.
Takie dialogi prowadzę z Miłoszem, czytając go, ale wiem, że one zbyt niecierpliwe. Te książki są dostarczycielkami nowej rzeczywistości, ich cel – tak ważny – to oswojenie nas z historią. Przetworzenie – to kluczowe słowo sztuki – przyjdzie potem.
Piątek
Idąc suchym łożyskiem potoku, który prowadzi do podnóża Banderity, wspomniałem (bo La Falda to ręka, która przebiega po mojej klawiaturze wydobywając zapomniane melodie) bliźniaków, z którymi tędy chodziłem na wycieczki. Nic bardziej wzniosłego! Cóż za objawienie! Rozkoszny i jakże natchniony żart Stworzyciela! Dwaj chłopcy szesnastoletni tak podobni do siebie, iż nigdy nie mogłem ich rozróżnić w wielkich kapeluszach cowboy’skich, z oczami rozbawionymi – ukazywali się zawsze ni stąd ni zowąd, jeden w pewnej odległości od drugiego, a ich identyczność wzmagała do tego stopnia ich efekt, że, będąc młokosami i smarkaczami, objawiali się jednak z potęgą, która wypełniała zda się całą przestrzeń i igrając odbijała od gór. Wszystko w takim bliźniaku stawało się genialne i zdumiewające, dowcipne i wspaniałe, ważne i objawicielskie, tylko dlatego, że gdzieś obok czaił się drugi bliźniak, absolutnie taki sam.
Rozważając tedy wagę i świętość objawienia, któremu dane mi było ongiś się przyglądać, wracam avenidą Eden. Gdy wtem ktoś mnie łapie za rękę: – Witoldo! Patrzę, a to bliźniak! Bliźniak, ale z wąsikami! I jakiś chuderlawy. Ha, bliźniak, ale już nie bliźniak! Bliźniak wyzuty z dawnego bliźniaka.
Obok młoda kobieta z dwojgiem małych dzieci.
Bliźniak powiedział: – To moja żona.
I zaraz ujrzałem, nieco dalej, drugiego bliźniaka również z wąsikami, z kobietą i z dzieckiem.
Czwartek
Pani Irena G. z Toronto kropnęła sobie liścik „Do redaktora ‘Wiadomości’”. Jest to utwór tak piękny, iż wyróżnia się w niezwykłej kolekcji, jaką stanowią listy czytelników w „Wiadomościach”.
„Od roku 1946 – czytamy – moim hobby jest skrzętne badanie wśród znajomych ich stosunku do wieszczów jutra”.
Zbadawszy wśród znajomych ich stosunek do wieszczów