Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
o mojej pracy, o moim miejscu w literaturze, o mojej odpowiedzialności, moim przeznaczeniu i moim powołaniu.
Ale komar brzęczy z lewa, nie, z prawa, zieloność przepływa w niebieskość, papugi szwargoczą i dotychczas nie mogłem się rozejrzeć, gdyż nie chce się a, po wtóre, rozpływam się. Przypuszczam, że naokoło palmy, kaktusy, gąszcze, pastwiska, bajora lub może mokradła, ale na pewno nie wiem; zobaczyłem ścieżkę, poszedłem tą ścieżką, ścieżka zaprowadziła mnie w krzaki pachnące jak herbata, ale nie była to herbata, po czym spod skrzydeł mego kapelusza ujrzałem nogi Sergia w pobliżu, z lewej strony. Czego on tu chciał? Czy pragnął mi towarzyszyć na przechadzce? W przypływie irytacji zapytałem, czy nigdy nie przestanie być konwencjonalny, gdy wtem nogi jak gdyby uniosły się nad ziemią i jęły stąpać ponad nią, na wysokości jakichś 15 cm. Trwało to parę minut. Potem opadły i już stąpały po ziemi… Użyłem słowa „jak gdyby” ponieważ nie wierzę aby to było możliwe i zresztą pocę się, a kapelusz, blask i zarośla ograniczają pole widzenia. Mandioka.
Wtorek
Nic nie zaszło. Jeśli się nie mylę, przyglądają mi się stada koni, a także patrzą na mnie krowy w olbrzymich ilościach.
Wieczory są chłodniejsze, ale mimo to w głowie kompot, a w kościach rozlazłość. Sergio przy kolacji zamiast papierosa zapalił firankę i już chciałem krzyczeć, ale jak się okazało zapalił ją niezupełnie, to jest niecałkowicie, raczej połowicznie, co wywołało pewne zdziwienie jego rodziców, zresztą także połowiczne, a ja powiedziałem w nastroju jakiejś dobrodusznej pobłażliwości: – No, no, Sergio, co ty wyrabiasz?
Środa
Roztapiam się i rozpływam, ale wszystko też się rozpływa, gdzie północ, gdzie południe, nic nie wiem, może ujmuję krajobraz do góry nogami, ale krajobrazu nie widać, tylko muszki, łodyżki, smużki, drżenie atmosfery, brzęczenie tonące w blasku. Natomiast Sergio zaczyna mnie zastanawiać. Dziś przy śniadaniu znów nieco nas zdziwił gdyż tak jakoś zakręcił, że, wszedłszy do stołowego, jeszcze raz jakby wszedł do stołowego to jest niejako od wewnątrz, tak to było jakby z wewnątrz wszedł do wewnątrz, co mu pozwoliło potem z wewnątrz wyjść do wewnątrz i dopiero z wewnątrz na zewnątrz… Mówię „jakby”, „niejako”, bo wszystko to było tylko do pewnego stopnia, ale niewątpliwie chłopiec ten coraz bardziej oddala się od szablonu. Rodzice zwrócili mu uwagę, ale tylko do pewnego stopnia, bo zresztą niepodobna skupić uwagi i pot zalewa, a wszystko rozmazuje się…
Czwartek
Gdyby nie to, że się pocę, czułbym się poważnie zaniepokojony, a może nawet zatrwożony, gdyż dzieją się rzeczy dziwne. W samo południe, w największym rozżarzeniu i rozedrganiu, Sergio dosiadał konia. Jednakże ku zdumieniu nie tylko swoich rodziców, ale i całej estancji, wsiadł na konia nie całkiem i galopował niezupełnie, po czym zsiadł tylko w pewnej mierze i poszedł do swego pokoju ot tak sobie, nie dość. Miałem dłuższą rozmowę z jego rodzicami, którzy nie ukrywali swojej troski, roztapiającej się jednak wraz z nimi w tropikalnym żarze i, w następstwie tej rozmowy, zwróciłem się do Sergia z prośbą, aby na przyszłość był mniej niespodziewany. Odpowiedział, że odkąd otworzyłem mu oczy na nie przeczuwane dotąd możliwości, czuje się jak król i nie zamierza abdykować. To wysoce mi się nie spodobało i ukazałem mu całą niewłaściwość tych igraszek, na co odrzekł: – Dobrze, dobrze, tak, naturalnie, myślę że jednak masz rację… To „jednak” wskazywało, że jednak nadal upiera się przy swojej pośredniości, niezupełności, że jednakże, usiłuje wyzyskać tę jakąś mętność, mglistość, rozlewność wszystkiego dla swoich machinacji, że, jednakowoż, wykorzystując iż my musimy nolens volens przymykać oczy, będzie broił acz może niezupełnie i pozwalał sobie acz nie całkiem…
Rozmowa nie dała pozytywnego rezultatu, tym bardziej, że jednocześnie szliśmy ścieżką, która wiodła w zarośla nad bajorem i w pewnej chwili spostrzegłem, że jestem pośród trzcin a obok mnie, oprócz nóg Sergia, nogi Chango i Camba, dwóch parobków z estancji. Wówczas zdarzyło się coś okropnego. Mianowicie wszyscy przystanęli (ja także) a ręka Sergia dała mi do ręki sztucer podczas gdy druga ręka wskazywała nagląco coś na kształt trójkąta, w zielono-żółtawo-niebieskawym światłocieniu, tam, w szuwarach… Wypaliłem.
Piorun huku wstrząsnął całością…
A coś szurgnęło, skoczyło, zniknęło.
I tylko brzęczenie moskitów. Wobec czego zacząłem iść wraz z nimi w skwarze i wkrótce znalazłem się w domu. Krokodyl. Krokodyl! Krokodyl, strzelony, ale niedostatecznie; zabity nie całkiem; trafiony, ale nie dość… i on teraz przeszywa wszystko dookoła. A do tego huk, ten huk, który także przeszył i co gorzej przypieczętował, tak, przypieczętował!!! Piekielny słońca żar. Pot i olśnienie, oszołomienie, rozwałkonienie, a krokodyl, niezupełny krokodyl tam… Sergio nic nie mówił, ale wiedziałem, że w to mu graj… i wcale nie zdziwiło mnie gdy niezupełnie, ale już otwarcie – pofrunął na gałąź i trochę zaświergotał. Jakżeby nie! Teraz – do pewnego stopnia – teraz, było nie było – na wszystko może sobie pozwolić.
Przygotowuję się niejako do ucieczki. Pakuję w pewnej mierze walizki. Krokodyl, niezupełny, niepełny krokodyl! Rodzice Sergia już prawie wsiedli w pojazd zaprzężony w cztery konie, i nieomal oddalają się… prawie z pośpiechem… Gorąco. Upał. Żar.
[12]
Sobota
Spacerując z Karolem Świeczewskim po San Isidro: wille, ogrody. Ale – ze wzgórza widzimy – zabłyska w oddali rzeka nieruchoma color de leon, a po prawej ręce w cieniu eukaliptusów dom Pueyrredonów biały, stuletni, świecący zamkniętymi oknami, niezamieszkały od czasu gdy opuścił go Prilidiano. Pomiędzy domem tym, a mną, wielce arbitralny powstał związek. Zaczęło się od tego, że kiedyś, przechodząc tamtędy, pomyślałem „a cóż by było, gdyby ten dom stał mi się bliski, gdyby wtargnął w moje losy i nie z innej przyczyny, jak tylko z tej, że jest mi całkowicie obcy?” I zaraz potem następująca myśl: „A dlaczego ten właśnie dom spośród tylu domów nasunął ci takie życzenie, dlaczego ten właśnie?”, zaraz ta myśl poparła tamtą i odtąd naprawdę związałem się z domem Pueyrredona. Więc teraz to światło, te krzewy, te ściany, za każdym razem większe powodują we mnie poruszenie – i niepokój – i zawsze, gdy tu jestem, załamuję się pod niewymownym ciężarem a gdzieś, na pograniczu, na krańcach mojej istoty wybucha krzyk, gwałt, straszna panika… I bardzo jest dla mnie charakterystyczne, tak, mnie jest właściwe, iż żadne z tych doznań lęku, przygnębienia, żałości, rozpaczy, nie jest z krwi i kości – że one są jak gdyby konturami uczuć – i przez to bardziej chyba dotkliwe, niczym nie wypełnione, najzupełniej czyste. I ciężki ból ten nie przeszkadza mi w rozmowie ze Świeczewskim.
Rozmawiamy o księdzu Maciaszku.
Ale dom Pueyrredonów jest teraz z tyłu, za mną, i to, że go nie widzę, wzmacnia jego istnienie. Przeklęty dom, który wtargnął we mnie, a im mniej go widzę, tym bardziej istnieje. Tam oto, za mną, tam jest! Tam jest! Tam jest do przesady, do szału, jest i jest ze swymi oknami i neoklasycznymi kolumnami, a w miarę oddalania mego on, zamiast rozpływać się, jest coraz silniej! Dlaczego – on? Wszak nie on to powinien mi towarzyszyć, mnie ścigać, inne są domy moje, dlaczego to cudze, to obce, białe istnienie w tym ogrodzie czepia się mnie i mnie dopada? Ale rozmawiam ze Świeczewskim. I wiem, że nie to mam mówić! Nie tym się zajmować! Nie tu się znajdować! Gdzież jednak? Gdzie jest miejsce moje? Co mam robić? Gdzie być? Nie jest miejscem moim kraj rodzinny, ani dom rodziców moich, ani myśl, ani słowo, nie, prawda jest taka, że nie mam innego domu prócz tego właśnie, tak, niestety, niestety, jedynym domem moim ów niezamieszkały dom, ten biały dom Pueyrredona!
Rozmawiając dalej o księdzu Maciaszku, oddalamy się od domu Pueyrredonów. Ale on, Świeczewski, także jest jakby go nie