Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
w kogóż, jeśli nie we mnie, celuje zdanie p. Goetla o „grymasach okazywanych tradycyjnej polskiej postawie przez niektórych wychodźców, pretendujących do tytułu intelektualistów”? A chyba i w grecko-rzymskim, parysko-ateńskim, tucydydesowsko-gibbonowskim felietonie p. Grubińskiego Awantura! Awantura! na mnie z lekka, ach, jakże z lekka się zerka.
Nie zdziwiłbym się gdybym się nie mylił; gdyż, rzeczywiście, muszę być dla nich zjawiskiem nieco denerwującym. Co innego, jednak, mnie śmieszy. Mianowicie, z doboru epitetów, jakimi jestem obstrzeliwany, wynika, że żaden z tych ludzi nie ma o mnie zielonego pojęcia. Przymiotnik „zblazowany” zupełnie do mnie się nie nadaje, słowo „eskapista” wymagałoby znacznego pogłębienia, „intelektualista” chybia, a także „wolnomyślny pięknoduch” jest do niczego. Te pudła rodzą się stąd, że oni żadnej mojej książki nie czytali, a jeśli czytali, to po łebkach.
Czwartek
Vernissage Zygmunta Grocholskiego w Galatei. Na stole – teki grawiur. Na ścianach – wielkie plansze, nasycone kolorem. Zastygłe w dumnej abstrakcji kompozycje spoglądają ze ścian na niechlujne mrowie ludzkie, tłum bezładnych dwunogów przewalających się w dzikim nieporządku. Na ścianach – astronomia. Logika. Kompozycja. Na sali – mętlik. Zakłócenie równowagi. Nadmiar niezorganizowanego konkretu, który przepycha się na wszystkie strony. Z malarzem holenderskim Gesinusem komentuję jedną z grawiur, na której pewne masy okiełznane zostały skośnymi napięciami linii i są niczym koń ściągnięty za uzdę i znieruchomiały w skoku – gdy wtem czyjś tułów podlazł mi pod biodro. Podskoczyłem. Był to fotograf, zgięty wpół i celujący swoim pudełkiem w ważniejszych gości.
Wytrącony z równowagi, próbowałem jednak skomponować się jako tako i z Alicją de Landes jąłem wżywać się w pewną fugę barwną, poddaną własnemu prawu, ale coś napatoczyło się na mnie z tyłu jak bawół i hipopotam, barbarzyńsko… Kto? Fotograf, wypięty do niemożliwości, dający dubleta en face i z profilu.
Co prędzej znowu się skomponowałem i, ujrzawszy znajomych Francuzów którzy z Aldo Pellegrini, autorem przedmowy do teki, rozważali logikę wewnętrzną jednego z linearnych układów, poszedłem do nich… ale o kogo zawadziłem nogą? O fotografa! Odwróciłem się, aby powiedzieć mu coś nieprzyjemnego, ale… Nagle przede mną jakaś twarz. Ale nieznana. I znana. Znana? Nieznana? Czyja? Twarz wpatruje się we mnie i naraz…
– Kogo widzę! Góra z górą! Kopę lat!
Powiedziałem: – Rzeczywiście. Ach, cóż za spotkanie!… Ale dziura. Ciemność. Pustka. Nie wiem. Nie pamiętam. Męczarnia. Wtem przyskakuje fotograf, nastawia aparat, pstryk, już po wszystkim, wciska mi kwitek, 20 pezów. Płacę 20 pezów, biorę kwitek. I wściekły, że po tylu potrąceniach sfotografował mnie akurat wtedy gdy z głupią twarzą wlepiałem się w tę twarz nie zapamiętaną, poszedłem do domu, ja, dziecię chaosu, syn ciemności, ślepego przypadku i bzdury!
A w domu myśl obłędna: – A może to Kowalski, ten którego poznałem w Mendozie? On, czy nie on?… Gdybym jeszcze raz go zobaczył – twarz już mi się we wspomnieniu zamazała.
Wtem przypominam sobie fotografię! Przecież mam tę twarz na fotografii! I naraz tajemna logika, rządząca owym fotografem, olśniła mnie jakbym na planszy Zygmunta ujrzał najdoskonalsze zrównoważenie brył i napięć kierunkowych! Pobiegłem pod adres wskazany na kwitku.
Złośliwość losu! Perwersja logiki! Diabelskość kompozycji! Owszem, była to logika, ale wiodąca do ostatecznego pohańbienia. Gdym dobił do wskazanego na kwitku domu, powiedziano mi:
– A, pan także z kwitkiem? Tu już wiele osób przychodziło. Ten fotograf to oszust, który podał na kwicie fikcyjny adres i tylko udawał że fotografuje…
(W dodatku ukradł palto Rebinderowi).
Środa
Znów pewna kobieta (bo to najczęściej kobiety; ale ta, to kobieta-wróg, która mnie zwalcza) zarzuca mi egotyzm. Pisze: „Nie jest pan dla mnie ekscentryczny, tylko egocentryczny. To jest po prostu faza rozwojowa (vide Byron, Wilde, Gide) – jedni z niej przechodzą do następnej fazy, która może być jeszcze bardziej dramatyczna – a inni nigdzie nie przechodzą, tylko zostają w swoim ego. To też jest tragedia, ale prywatna. Nie wchodzi do Panteonu, ani do historii”.
Frazesy? Na zdrowy rozum – wymagać od człowieka, aby nie zajmował się sobą, nie przejmował się sobą i, krótko mówiąc, nie uważał siebie za siebie, może tylko wariat. Ta kobieta żąda abym zapomniał że ja jestem ja, a jednak doskonale jej wiadomo, że, gdy ja będę miał atak ślepej kiszki, ja, ja będę krzyczał, nie ona.
Kolosalny nacisk, jakiemu dziś jesteśmy poddani ze wszystkich stron – iżbyśmy wyrzekli się własnej egzystencji – jak każdy postulat, nie dający się zrealizować, doprowadza tylko do skrzywienia i sfałszowania życia. Ktoś na tyle nieuczciwy wobec samego siebie, iż może powiedzieć: cudzy ból jest dla mnie ważniejszy niż własny, z miejsca wpada w tę „łatwość”, która jest matką werbalizmu i wszystkich ogólników i wszystkiego zbyt gładkiego uwznioślenia. Jeśli o mnie idzie – nie, nigdy, przenigdy. Ja jestem.
Artysta zwłaszcza, który da się nabrać i ulegnie temu agresywnemu konwenansowi, jest zgubiony. Nie dajcie się zastraszyć. Słowo „ja” jest tak zasadnicze i pierworodne, tak wypełnione najbardziej namacalną a przeto najuczciwszą rzeczywistością, tak nieomylne jako przewodnik i surowe jako probierz, iż zamiast nim gardzić należałoby paść przed nim na kolana. Myślę, że raczej nie jestem jeszcze dość fanatyczny w moim przejęciu się sobą i że nie umiałem – w strachu przed innymi ludźmi – oddać się temu powołaniu-zadaniu z dość kategoryczną bezwzględnością, pchnąć tę sprawę dość daleko. Ja jestem najważniejszym i bodaj jedynym moim problemem: jedynym ze wszystkich moich bohaterów, na którym mi naprawdę zależy.
Przystąpić do stwarzania siebie i uczynić z Gombrowicza postać – jak Hamlet, albo don Kiszot – ? – ! –
Czwartek
Dziś u N. na herbatce zeszło się kilku literatów argentyńskich i ni stąd ni zowąd X. odczytał nam swoje opowiadanie o młodym robotniku i jego matce, którzy w Stalinie widzieli Chrystusa. Ze znudzeniem słuchałem tej budującej, sentymentalnej opowieści, bardziej religijnej niż literackiej. Potem wywiązała się dyskusja i Chamico trafnie podkreślił wszystkie konwencjonalizmy tudzież banały, którymi najeżony jest tekst. Nie zabrałem głosu. Mogłem był powiedzieć co następuje: że żadna literatura burżuazyjna nie sfałszowała w tym stopniu chłopa i robotnika; że ten smutny zaszczyt przypadł w udziale pisarzom komunizującym ponieważ ubóstwili proletariat; i że to może być dramatyczne w skutkach gdyż takie idealizowanie sprawi że inteligencja partii straci powoli kontrolę nad siłą, którą powołała do życia – na dłuższą metę może okazać się fatalne że oni, ci intelektualiści, ogłupiają się konsekwentnie na temat proletariatu.
X. odpowiadając na zarzuty Chamico, mówił o konieczności uproszczenia… twierdził, że byłby szczęśliwy gdyby mógł zredukować psychologię do najbardziej elementarnego aspektu, a swój język literacki do 800 słów najważniejszych… i mówił że sztuka musi przystosować się do maluczkich, nie, on nie pisze dla wyrafinowanej, inteligenckiej krytyki, tylko dla ludu!
Ta twarz mistyczna, fanatyczna wydała mi się ciemnością – i przypomniałem sobie jak w dzieciństwie, na wsi, wieczorem przy lampie wyczuwałem nieraz że w ciszy, w bezruchu, coś się dzieje bez przerwy, coś demonicznego – tak właśnie ujrzałem nagle twarz jego: jak gdyby była poddana Procesowi. Jest coś demonicznego w fakcie, że człowiek wyższy, kulturalny, ogranicza się na rzecz prostaka. A jednak… przecież mnie to się dosyć podoba… i nawet mało co mnie tak zadziwia jak ten akt przemocy, którego dopuszcza się Niższość na Wyższości. Czy nie było w tym człowieku dynamiki gwałtu i czyż on, ścieśniony, stłumiony, nie był naładowany siłą, bardziej prężny?
Ja więc nie byłem tak obcy