Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
dialog korzeniami tkwi w gminie – ale już zapomniał o swoich korzeniach i panoszy się, jakby istniał własnym życiem. Znów więc objawia się konieczność nawiązania do tej niższej prawdy, która jest u podstaw prawdy wyższej.

      Zosia przyswoiła sobie mój dywan i ozdobiła nim swój pokój sypialny. Ale gdy mowa o uiszczeniu za dywan trzystu pezów, Zosia twierdzi, że to nic pilnego. A jej przyjaciółki, Gośka i Hala, podbijają jej bębenka, goniąc, jak zwykle, w piętkę.

      Zaszedłem do kawiarni, gdzie co tydzień zbierają się młodzi poeci grupy Concreto-Invención (ale może to grupa Madi). Przy stoliku z dziesięciu poetów rozkrzyczanych w namiętnej dyskusji. Ale ta kawiarnia ma fatalną akustykę i o tej godzinie pełno ludzi – nic nie słychać. Więc powiedziałem: – Czyby nie należało przenieść się do innej kawiarni?… ale te słowa utonęły w powszechnym łoskocie. Wykrzyczałem je więc, raz i drugi, i dalej krzyczałem je do ucha sąsiadom, aż w końcu zdałem sobie sprawę, że oni zapewne krzyczą to samo – ale jeden drugiego nie słyszy. Dziwny naród ci poeci. Zbierać się co tydzień w jednym lokalu po to aby nie móc porozumieć się w sprawie przeniesienia się do innego lokalu…

      Wtorek

      Z Ernesto Sabato (pisarz argentyński) w barze „Helvetico”.

      Sabato, który poza pisarstwem naucza filozofii na prywatnym kursie, wtajemnicza mnie w swoją metodę. Mówi: – Hay que golpear (trzeba uderzyć). Trzeba ich wyrwać z rzeczywistości, do której się przyzwyczaili i sprawić aby ujrzeli wszystko na nowo, po raz pierwszy. Gdy znajdą się zupełnie bezradni w tym świecie na nowo ujrzanym, niepokój zmusi ich do szukania rozwiązań i zwrócą się do nauczyciela… ale trzeba rozbić wszystko, trzeba stworzyć stan zagrożenia…

      To słuszne. Gdyż wiedza, jakakolwiek by nie była, od najściślejszej matematyki do najciemniejszych sugestii sztuki, nie jest dla uspokojenia duszy lecz aby ją wprawić w stan wibracji i natężenia.

      Sobota

      Śmierć Tuwima. Wyobrażam sobie nekrologi. Ale tu, prywatnie, mogę zanotować: zmarł największy współczesny poeta polski. Największy? Niewątpliwie. Wielki? Hm…

      Nie wprowadził nas w nic, niczego nie odkrył, w nic nie wtajemniczył, nie dostarczył żadnego klucza. Ale wibrował – tryskał – olśniewał… magią „poetyckiego słowa”. Taka zmysłowa wibracja poetyckiej harfy, ziejącej werbalnym luksusem, jest, w sztuce, najwyższą aspiracją ludów prymitywnych; więc był to poeta, który nie przynosił nam zaszczytu, nawet trochę nas demaskował. Wstyd polega na tym, że o każdym wierszu Tuwima możemy powiedzieć, iż jest „cudowny”’, ale na pytanie, co tuwimowskiego wniósł Tuwim w poezję świata nie potrafimy udzielić odpowiedzi. Gdyż Tuwim, jako Tuwim, to jest jako osobowość, nie istniał. Harfa bez harfiarza.

      Ciekawy jestem, czy nekrologi zdobędą się na ujawnienie tej prawdy. Myślę iż będą raczej utrzymane w zdrowo konwencjonalnym poetowatym stylu, z łezką z powodu „zdrady”. Nasze odczucie poezji jest, jak się rzekło, nieco prymitywne i mocno zmechanizowane, ale doprowadziliśmy do wielkiej perfekcji nasze mówienie o niej – mówienie, pełne fioritur, trelów, trylów, w tonie poetyckim, z fałszywie poetyckim rozczuleniem i z równie fałszywym poetyckim uniesieniem. Gatunek ten doskonale nadaje się na pogrzeby, przypuszczam więc, że zostanie uruchomiony przy tej okazji.

      Moim zdaniem poezja polska (ale może wszystkie poezje?) nie ruszy z miejsca póki nie zerwie z trzema okropnymi szablonami: 1. Postawa poety; 2. Ton poetycki; 3. Forma poetycka. Róbcie, co chcecie. Próbujcie wyleźć z tego drzwiami czy oknami, mnie wszystko jedno; ale póki będziecie wewnątrz, nic was nie zbawi.

      Piątek

      Turyści z bocianich gniazd.

      Straszewicz to szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie, coś bardzo polskiego, praszczur Reja i Potockiego, wnuk Sienkiewicza choć także kuzyn Wiecha – parantela wzbudzająca zaufanie w szerokich kołach wielbicieli. Straszewicz, choć między innymi karykaturzysta polskości, jest nasz, swojski, i to jednak mimo wszystko dawne smaki, dawny sztandar, dawna emocjonalna szlacheckość. Prawie. Nieomal. Nieomal tylko, gdyż to już w Straszewiczu czysto „funkcjonalne”. Straszewicz to wczorajsza polskość oderwana od podłoża i promieniejąca w próżni, działająca z rozpędu. A zatem – spóźniony?

      Nie! Humor… Humor… Gdyby Straszewicza obedrzeć z humoru, byłby zupełnie niemożliwy, byłby duchowo i intelektualnie w rzeczywistości obecnej indolentem równym… no, po cóż wymieniać nazwiska, prawie wszystkie nazwiska? Ale humor jest przeinaczeniem na opak wszystkiego i tak dalece, że prawdziwy humorysta nigdy nie może być tylko tym czym jest – jest jednocześnie tym czym jest i tym czym nie jest. Ręka która napisała „podbił lok, opadł lok” to ręka przekorna Gogolów i pod jej dotknięciem Straszewicz staje się anty-Straszewiczem, a synteza tej tezy i antytezy daje nam super-Straszewicza, czyli Straszewicza, który wprawdzie jeszcze jest Straszewiczem ale już jest czymś szparko wyprzedzającym Straszewicza. Wyciągnijmy z tego naukę: że w momentach, gdy okoliczności druzgoczące zmuszają nas do całkowitego przetworzenia się wewnętrznego, śmiech jest naszą ostoją. On wydobywa nas z nas i pozwala naszej ludzkości przetrwać niezależnie od bolesnych zmian naszej powłoki.

      Nigdy żaden naród nie potrzebował bardziej śmiechu, niż my dzisiaj. I nigdy żaden naród mniej nie rozumiał śmiechu – jego roli wyzwalającej.

      Ale śmiech nasz dzisiejszy już nie może być śmiechem żywiołowym, czyli automatycznym – musi to być śmiech z premedytacją, humor stosowany na zimno i z powagą, musi to być najpoważniejsze zastosowanie śmiechu do naszej tragedii. I w skali szerszej niż to czyni Straszewicz. Ten śmiech, dyktowany strasznymi koniecznościami, powinien by objąć nie tylko świat wrogów, ale przede wszystkim nas samych i w tym co mamy najdroższego.

      ♦

      Autor Turystów z bocianich gniazd zahaczył mnie w artykule ex re Trans-Atlantyku. Podaję w skrócie moją replikę, gdyż wyznacza ton innym moim wypowiedziom. To jedno z pierwszych moich wystąpień w prasie polskiej po czternastu latach nieobecności. Kiedy, ponownie urodzony w ojczystym słowie, rozejrzałem się w sytuacji, spostrzegłem że degrengolada jest w pełnym rozkwicie. W kraju literaturę wzięto za mordę a na emigracji została ona „zgodzona do służby” – służby ideałom, ojczyźnie, czytelnikom, wszystkiemu tylko nie własnym swoim racjom, przeznaczeniom. Ja przeto postanowiłem odezwać się nie jak wojskowy a jak cywil.

      Oto co napisałem pod tytułem Refleksje na marginesie Straszewicza:

      Niedawno temu ukazało się Risum teneatis a już znowu muszę odpowiadać. Czy nie nudzą publiczności te polemiki? Czy ton naszej prasy literackiej nie stał się zanadto familiarny?

      Nie wydaje mi się złe, aby literaci pisali o sobie i spierali się między sobą – pod warunkiem, że ich osoby będą pomostem do spraw wyższych, problemów ogólnych.

      ♦

      Zdawałoby się, że ja jestem tym zarozumiałym, który puszy się „talentem”, gdy on – Straszewicz – hołduje zacnej skromności. Tymczasem jest wręcz na odwrót. Ja mówię: – Usiłuję mieć talent. A cóż mówi Straszewicz? Mówi: – Ja mam talent, ale… patrzcie!… oddałem go Ojczyźnie w ofierze!

      Otóż twierdzę, że talent Straszewicza nigdy nie urzeczywistni się w pełni, gdyż Straszewiczowi brak czegoś co jest nieodzowne: brak poszanowania talentu.

      Z jakimż, iście polskim, lekceważeniem, odzywa się nasz Czesław o tych wartościach! Jest pełen wzgardy dla sobków i egocentryków, którzy ośmielają się brać na serio „talent” w momencie, gdy dzieje się rzeczywisty dramat: pada Ojczyzna.

      Ale… cóż to jest „talent”? Jeżeli głupcy wyobrażają sobie literata jako faceta, który przesiaduje w kawiarni i, poza tym pisuje od czasu do czasu za pomocą tegoż bliżej nie określonego, tajemniczego „talentu”, mniej lub więcej udane powieści i opowiadania, to czas najwyższy, aby poddali


Скачать книгу