Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
nie zauważyłem.
Przed kolacją poszedłem odwiedzić Bożenę. Zastałem ją w znakomitym humorze. Rzuciła mi się na szyję, wycałowała i zaraz zaczęła robić niepokojące plany.
– Nie wyobrażasz sobie nawet jak się cieszę, że przyjechaliśmy do Zakopanego. Strasznie tu lubię przyjeżdżać. Zaraz jutro muszę zanieść narty, żeby mi wiązania dopasowali do butów. I ten materiał oddam do krawca. Mam nadzieję, że szybko zrobi mi spodnie. Ty dostaniesz dwa dni urlopu, żebyś się zaaklimatyzował, a potem do roboty. Najpierw pójdziemy na Wierszyki, a potem zjedziesz sobie z Gubałówki. Świeży śnieg, niezbyt nośny. Możesz się nie obawiać. Zresztą będziesz jechał za mną. Pokażę ci najłatwiejszą trasę.
– Wiesz, że mnie trochę noga boli – bąknąłem.
Potrząsnęła mną energicznie.
– Nie próbuj się wykręcać. Nic z tego. Nie po to kupiłeś sobie takie fajne plastyki, żeby siedzieć w domu.
Przypomniałem sobie jak to było z kupnem tych nart. Bożena zaciągnęła mnie do Składnicy Harcerskiej, wybrała deski i kazała mi za nie zapłacić. Ani się spostrzegłem jak trzymałem w ręku niebieskie „Rysy”, a w portfelu nie miałem już tego tysiąca, który chowałem na czarną godzinę.
– Zjedziesz parę razy z Gubałówki, potem pojedziemy na Nosal i na Kasprowy – mówiła dalej podniecona Bożena. – Zobaczysz jak będzie cudnie. Przecież lubisz Zakopane. No powiedz, że lubisz.
– Lubię – powiedziałem bez przekonania i pomyślałem, że nawet bardzo bym lubił tę uroczą miejscowość, żebym nie musiał jeździć na nartach.
Oboje byliśmy zmęczeni. Podróż, dużo wrażeń, górskie powietrze. Postanowiliśmy wcześnie pójść spać. Miałem przed sobą dwa spokojne dni, a później będzie co Bóg da. Zasypiając miałem przed oczami ogromne wory pełne gipsu.
III
Lubię wiedzieć kto jest moim sąsiadem, a poza tym obserwowanie ludzi jest niezbędne w mojej pracy. Mam taki gruby brulion w kratkę, w którym notuję ludzkie typy napotkane na drodze życia. Potem coś się doda, coś się ujmie i gotowa postać powieściowa.
W domu w którym zamieszkałem jest sześć pokoi. Trzy na dole i trzy na górze. Kuchnia w suterenie. Na parterze są dwa duże, ładne pokoje z wyjściem na taras i mały pokoik koło łazienki. Jeden z tych dużych pokoi zajmował syn gospodarzy, w drugim zamieszkała ta pani z nogą w gipsie, a w małym jakiś dziwny drobny człowieczek, ogromnie nieśmiały. Przemykał się chyłkiem pod ścianami, na nikogo nie patrzył i starał się z nikim nie rozmawiać. Nazywał się Kasztenic, tytułowano go panem doktorem i podobno był pracownikiem naukowym, ale jaką dziedzinę wiedzy reprezentował, tego nie zdołałem się dowiedzieć. Zresztą dalszy bieg wypadków tak mnie zaabsorbował, że ludzie z którymi w jednym stałem domku przestali mnie interesować.
Na piętro szło się po wewnętrznych wąskich schodach, które prowadziły z niewielkiego hallu. Jeden pokój zajmowali gospodarze, drugi ja, a w trzecim ulokował się młody człowiek, który marzył o tym, żeby zostać reżyserem filmowym. Podobno skończył już nawet jakąś szkołę, ale to nie rzucało się zbytnio w oczy. Starał się wokół swojej osoby stwarzać tak zwaną atmosferę artystyczną i chętnie dawał do zrozumienia, że jest zapoznanym talentem, któremu „klika” nie pozwala się wybić. Gdyby tylko mógł zrobić choć jeden film, to pokazałby co potrafi.
Najbardziej interesowała mnie pani ze złamaną nogą. Po pierwsze dlatego, że miała bardzo ciekawą urodę, a po drugie, że była inteligentna. Taką właśnie inteligencję lubię, dyskretną, nie narzucającą się otoczeniu, z domieszką lekkiego, finezyjnego humoru. Zdaje się, że ja także zyskałem zaraz na wstępie jej sympatię, bo obdarzała mnie uroczym uśmiechem i chętnie ze mną rozmawiała. Terenem spotkań towarzyskich był oczywiście taras, na którym stały leżaki zwrócone ku słońcu. W pogodny dzień można się było znakomicie opalać.
Piękna pani nazywała się Elżbieta Narbertowa i była żoną jakiegoś inżyniera, który wynajął dla niej pokój i beztrosko wyjechał do Warszawy. Nie skarżyła się ani nie narzekała na męża, ale od czasu do czasu można było wyczuć, że ma do niego żal.
Nie poruszałem oczywiście tych małżeńskich spraw i unikałem drażliwych tematów. Natomiast zaraz na drugi dzień po przyjeździe spytałem, jak to się stało, że złamała nogę. – Ach, to zupełnie głupia historia – powiedziała z uśmiechem. – Niech pan sobie wyobrazi, że zjeżdżaliśmy z mężem z Nosala tą łagodną nartostradą. To przecież trasa dla początkujących narciarzy. W pewnym momencie trafiłam na lód, zwiększyłam tempo, potem nagle narta wpadła mi pod śnieg i przewróciłam się do przodu. Od razu poczułam straszliwy ból w nodze, krzyknęłam na męża, który jechał przede mną...
– Chyba bezpiecznik nie puścił – zauważyłem fachowo.
– Właśnie. Nie puścił bezpiecznik. Był za mocno przykręcony. A pan dobrze jeździ?
Uśmiechnąłem się zakłopotany.
– Właściwie to ja wcale nie jeżdżę. Dopiero się uczę. Moja żona koniecznie chce ze mnie zrobić narciarza i muszę się męczyć na stare lata.
– Nigdy nie jest za późno na naukę – powiedziała z komiczną powagą.
Spoważniałem. Przypomniałem sobie, że to ostatni dzień urlopu i że jutro mam z Bożeną iść na te cholerne Wierszyki. Zacząłem się zastanawiać nad tym, czym by tu wysmarować narty, żeby się tak nie ślizgały. Nie cierpię się ślizgać, a niestety, jazda na nartach na tym właśnie polega.
– Czemu pan spochmurniał? – spytała pani Elżbieta.
– Nic, nic, tak się zamyśliłem.