Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
tem­pe­ra­tu­rę?

      Le­karz był ura­żo­ny w swo­jej am­bi­cji zawo­do­wej.

      – Oczy­wi­ście – od­parł nie­chęt­nie.

      Usta­wio­no świa­tła i przy­stą­pio­no do zwyk­łych czyn­no­ści. Fo­to­gra­fie, dak­ty­lo­sko­pia...

      Koło nart wy­pcha­ny ple­cak, ter­mos z reszt­ką her­ba­ty, moc­na, oku­ta ciu­pa­ga i dwa pla­sty­kowe ku­becz­ki.

      Po­rucz­nik wska­zał ple­cak.

      – Czy wy­pa­ko­wać? – spy­tał.

      Hen­ryk po­trzą­snął gło­wą.

      – Nie. Zro­bi­my to w ko­men­dzie. Gdy­by się dało za­bez­pie­czyć śla­dy stóp...

      – Trud­na spra­wa, to­wa­rzy­szu ma­jo­rze. Pod­łoga zdep­ta­na.

      – To praw­da, ale trze­ba spró­bo­wać. Gdzie ten le­karz, któ­ry zna­lazł zwło­ki?

      – Miesz­ka na Wit­kie­wi­cza. Wy­na­jął po­kój.

      – Wy­ście go prze­słu­chi­wa­li?

      – Tak.

      – Ja­kie na was zro­bił wra­że­nie?

      – Był wy­stra­szo­ny.

      – Na dłu­go przy­je­chał do Za­ko­pa­ne­go?

      – Na dwa ty­go­dnie.

      – Gdzie sta­le miesz­ka?

      – W War­sza­wie.

      Sta­łem opar­ty o drew­nia­ną ścia­nę. Uryw­ki roz­mów do­cho­dzi­ły do mnie jak­by z od­da­li. Cią­gle jesz­cze nie mo­głem otrzą­snąć się z wra­że­nia. Na­gle po­czu­łem, że ktoś mnie trą­ca w bok. To Hen­ryk.

      – Co ci jest? Sła­bo ci?

      – Nie, nie – za­prze­czy­łem po­spiesz­nie.

      – Wy­glą­dasz tak, jak­byś miał za­miar ze­mdleć. Może wyj­dziesz tro­chę na po­wie­trze.

      Uśmiech­ną­łem się z przy­mu­sem.

      – Nie. Czu­ję się zu­peł­nie do­brze. – Ro­zej­rza­łem się roz­pacz­li­wie po sza­ła­sie, pra­gnąc skie­ro­wać roz­mo­wą na inny te­mat. W ką­cie spo­strze­głem nie­do­je­dzo­ne jabł­ko.

      – Może war­to by i to za­bez­pie­czyć – po­wie­dzia­łem wska­zu­jąc pal­cem ogry­zek.

      – Masz ra­cję – zgo­dził się Hen­ryk i wy­dał po­le­ce­nie. – Zo­bacz, co zna­la­złem. – Po­ka­zał mi pu­ste pu­deł­ko po „Wa­we­lach”, a na nim parę słów, skre­ślo­nych nie­pew­ną ręką. „Umie­ram. Ra­tuj­cie mnie... Śpie­wa... Śpie­wa­ją­cy żółw... Ra­tun­ku...”.

      Zdu­mio­ny spoj­rza­łem na Hen­ry­ka.

      – Są­dzisz, że on to na­pi­sał?

      Wzru­szył ra­mio­na­mi.

      – Nie moż­na mieć oczy­wi­ście stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści, ale chy­ba on.

      – Zna­leź­li­ście przy nim ja­kieś do­ku­men­ty? – spy­ta­łem ci­cho.

      – Nie. Żad­nych do­ku­men­tów. Chy­ba, że są w ple­ca­ku, ale nie sa­dzę.

      Za­bra­no zwło­ki. Po­wo­li i my za­czę­li­śmy się szy­ko­wać do po­wrot­nej dro­gi.

      – Żeby nie ten cho­ler­ny śnieg... – mru­czał Na­rzyc­ki, wy­szedł­szy przed sza­łas. – Żeby nie ten śnieg, to moż­na by tu­taj zna­leźć ja­kieś śla­dy, ale tak...

      Splu­nął ze zło­ścią i wziął mnie pod rękę. Za­czę­li­śmy scho­dzić w dół.

      Było mi zim­no. Lo­do­wa­te dresz­cze prze­bie­ga­ły mi po cie­le. „Chy­ba będę miał gry­pę” my­śla­łem nie­spo­koj­nie.

      – Nie­tę­go wy­glą­dasz – po­wie­dział Hen­ryk. – Tak cię zde­ner­wo­wał ten umar­lak?

      – Nie. To nie o to cho­dzi. Mu­szę z tobą o tym po­mó­wić.

      Przyj­rzał mi się z za­in­te­re­so­wa­niem.

      – Zna­łeś go może?

      Za­czą­łem opo­wia­dać o dziw­nej roz­mo­wie w tak­sów­ce. Słu­chał uważ­nie, ale od­no­si­łem wra­że­nie, że mi nie wie­rzy.

      – Słu­chaj, Zyg­muś, czy je­steś pe­wien, że ci się to nie przy­śni­ło?

      – Nie rób ze mnie idio­ty – żach­ną­łem się. – Mó­wię zu­peł­nie po­waż­nie.

      – I to ten sam fa­cet, któ­ry z tobą wte­dy...

      – Ten sam.

      – Nie masz wąt­pli­wo­ści?

      – Żad­nych. Mogę przy­się­gać. Na­wet ten tam ska­fan­der.

      – Nie po­dał ci swo­je­go na­zwi­ska?

      – Nie. Ab­so­lut­nie nic o nim nie wiem. Opo­wie­dzia­łem, ci do­kład­nie na­szą roz­mo­wę.

      Hen­ryk za­czął so­bie roz­cie­rać zmar­z­nię­te uszy.

      – Do li­cha – mru­czał. – Do li­cha. To wszyst­ko jest ta­kie nie­praw­do­po­dob­ne, że... Mó­wisz, że bał się o żonę?

      – Tak. Twier­dził, że jego żona znaj­du­je się w nie­bez­pie­czeń­stwie, że ktoś ją po­rwał i że może ją za­bić.

      – A tym­cza­sem jego ktoś otruł, bo chy­ba nie ma mowy o sa­mo­bój­stwie...

      – Chy­ba nie. Przed śmier­cią pro­sił, żeby go ra­to­wać.

      – Dwa ku­becz­ki – po­wie­dział Hen­ryk. – Dwa ku­becz­ki – po­wtó­rzył i za­my­ślił się. – Słu­chaj! – krzyk­nął na­gle, aż się wzdry­gną­łem. – Czy ty po­znał­byś tę tak­sów­kę?

      – Bar­dzo wąt­pię. Wiem tyl­ko, że to była „War­sza­wa”. Nowy mo­del.

      – Nu­me­ru re­je­stra­cyj­ne­go nie za­no­to­wa­łeś?

      – Nie. A zresz­tą po­wie­dział mi, że nu­me­ry ma sfał­szo­wa­ne.

      – I nie za­uwa­ży­łeś ja­kie­goś cha­rak­te­ry­stycz­ne­go szcze­gó­łu w tym wo­zie? Może ma­skot­ka, albo ja­kiś błąd pro­duk­cyj­ny?...

      Za­trzy­ma­łem się na­gle.

      – Cze­kaj, cze­kaj. Tak, za­uwa­ży­łem pe­wien dro­biazg. Na szy­bie, u dołu, po le­wej stro­nie taki ma­leń­ki od­prysk, a ra­czej nie od­prysk, tyl­ko mlecz­na ska­za w kształ­cie li­te­ry S.

      – Jak to spo­strze­głeś?

      – Chcia­łem zna­leźć coś ta­kie­go, co by mi w przy­szło­ści po­zwo­li­ło ewen­tu­al­nie zi­den­ty­fi­ko­wać tę tak­sów­kę.

      Na­rzyc­ki po­ki­wał gło­wą.

      – Ro­zu­miem.


Скачать книгу