Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
bez przerwy. Spocony i poobijany, w nie najlepszym nastroju wracałem do domu. Roześmiana żoneczka klepała mnie po plecach.
– Wcale nieźle, wcale nieźle – dodawała mi otuchy. – Musisz jeszcze tylko z większym wyczuciem skręcać w prawo. I odchylaj się od stoku, bo jak się w czasie skrętu pochylisz do stoku, to leżysz.
– Cholera z tymi nartami – mruknąłem, rozcierając sobie obolałe części ciała.
– Nic, nic. Nie trać fantazji.
Spojrzałem na wesołą, uśmiechniętą Bożenę. Byłem na nią zły, a jednocześnie bardzo mi się podobała. Sam nie wiem jak się to dzieje, ale po siedmiu latach małżeństwa ciągle jeszcze coś mnie do niej ciągnie. Dziwne.
– Dwa, trzy dni pozjeżdżasz sobie na Wierszykach, a potem wyruszymy na Nosal. – Słowa te zabrzmiały mi w uszach jak groźba. Miałem przeczucie, że to się źle skończy. I rzeczywiście...
Wszyscy naokoło przekonywali mnie, że ta nartostrada z Nosala to dziecinna zabawka. Jak dla kogo. Wąska, kręta ścieżka, pokryta zmarzniętym śniegiem. Po lewej stronie góra, a po prawej przepaść, porośnięta wprawdzie drzewami, ale w każdym razie przepaść. Ponieważ nigdy nie jestem pewien, w którą stronę uda mi się skręcić, przeto ogarnął mnie zrozumiały niepokój. „Jeżeli spadnę w dół” – myślałem ponuro – ,,to ani chybi rozwalę sobie głowę o pień jakiejś sosny”.
– Jedź, jedź – zachęcała mnie wesoło Bożena. – Lekko sobie płuż i zjeżdżaj.
No to zjeżdżałem. Co miałem robić? Byłem zupełnie zrezygnowany. Co będzie to będzie.
– Teraz zrób większy pług i mocniej skręć w lewo. Musisz obciążyć zdecydowanie prawą nogę – instruowała mnie Bożena jadąca przede mną.
Widocznie zbyt zdecydowanie obciążyłem prawą nogę, gdyż gwałtownie skręciłem w lewo i zaryłem nosem w śnieg. Od razu poczułem ból w kolanie.
Bożena nie straciła swego optymizmu.
– To nic, to nic, to ci przejdzie. Jak wrócimy, natrę ci nogę spirytusem salicylowym. Na pewno ci przejdzie.
Nie przeszło. Noga spuchła i bolała, ale z nartami miałem spokój. To nie było złamanie ani zwichnięcie. Widocznie musiałem naciągnąć sobie jakieś ścięgna. Wprawdzie Bożena zachęcała mnie do dalszych wyczynów sportowych, mówiła, żebym się nie zrażał, że najlepiej klin klinem, ale ja nie dałem się na to nabrać. Żeby mnie już dłużej nie męczyła, poszliśmy razem do lekarza, który oświadczył stanowczo, że w bieżącym sezonie, niestety, muszę zrezygnować z nart. Dopiero wtedy skapitulowała.
Pozbywszy się dręczących snów, w których widziałem siebie z połamanymi rękami i nogami, spokojnie zabrałem się do pracy. Codziennie trzy godziny stukałem na maszynie. Resztę czasu poświęcałem na czytanie, oglądanie telewizji i pogawędki z bliźnimi, Najchętniej wdawałem się w filozoficzne rozmowy z piękną panią Elżbietą. Nasze chore nogi bardzo nas do siebie zbliżyły. Przesiadywaliśmy długie godziny na tarasie, grzejąc się w słońcu i narzekając na złą organizację życia na świecie i na niedoskonałość natury ludzkiej.
Bożena pogodziła się z moim inwalidztwem i zjeżdżała z Kasprowego w towarzystwie owego legendarnego Edzia, którego nigdy nie widziałem. Niezbyt byłem tym zachwycony, ale nic na to nie mogłem poradzić. Pocieszałem się jedynie myślą, że chyba mnie nie zdradzi, zjeżdżając z Kasprowego.
Po kilku dniach leżakowania na tarasie stan mojej nogi poprawił się o tyle, że mogłem wyprawić się na Krupówki, a nawet któregoś wieczora poszedłem po kolacji z Bożeną na spacer do Kuźnic.
– Doskonale chodzisz – ucieszyła się. – Zobaczysz, że za parę dni pójdziemy na Wierszyki. Nie trzeba wierzyć lekarzom. Lubią przesadzać.
Struchlałem i postanowiłem nie popisywać się zbytnio swoją sprawnością fizyczną. Na drugi dzień narzekałem na ból w kolanie i nie poszedłem na spacer.
Z panią Elżbietą nigdy nie rozmawialiśmy na temat jej męża. Zauważyłem, że mówi o nim niechętnie i dyskretnie o nic się nie dopytywałem. Wiedziałem tylko tyle, że jest inżynierem, że pracuje w jakiejś centrali handlu zagranicznego i że dużo jeździ po świecie. Trochę mnie dziwiła ta obojętność, bo nie widziałem nawet, żeby otrzymywała jakieś listy. Wynikało z tego, że pan inżynier Narbert wynajął żonie pokój, zostawił pieniądze i przestał się nią interesować. Uważałem więc za swój obowiązek otoczyć ją opieką.
Aż nagle, zupełnie niespodziewanie, pojawił się. Nie napisał, nie zatelefonował, po prostu przyjechał.
Opalaliśmy się na tarasie i właśnie zacząłem się zastanawiać nad tym, że pewnie czas już na obiad, kiedy wszedł.
Muszę przyznać, że zrobił na mnie wrażenie. Bardzo efektowny mężczyzna. Wysoki, dobrze zbudowany. Świetnie skrojony garnitur podkreślał jego zgrabną sylwetkę. Twarz pociągła, śniada, miała w sobie coś pociągającego i niepokojącego zarazem. Trudno mi to określić, ale wydało mi się, że ten kulturalny, doskonale wychowany człowiek może w pewnych okolicznościach stać się niebezpiecznym przeciwnikiem. Właściwie zupełnie nie wiem skąd mi to przyszło do głowy.
Pocałował żonę w rękę, przedstawił mi się i usiadł na stojącym w pobliżu krześle. Zamieniliśmy kilka zdawkowych zdań na temat złamanej nogi i pogody. Nie chcąc im przeszkadzać powiedziałem, że czas na obiad i wyszedłem. Widziałem, że oboje przyjęli moją inicjatywę z uznaniem.
Dopiero na drugi dzień rano spotkałem się znowu z mężem pani Elżbiety. Odnosił się do mnie z wyszukaną uprzejmością, ale bardzo chłodno. Specjalnie mu się nie dziwiłem. Pomyślałem, że ja chyba także nie byłbym przesadnie serdeczny