Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Nigdy nie wiem kiedy pan mówi na serio, a kiedy żartuje.
– Najlepiej to tak pół żartem, pół serio.
– Tylko że nie zawsze tak można.
– Chyba zawsze. Wydaje mi się, że to chyba jedyna rozsądna taktyka życiowa. Bo jak byśmy tak zaczęli wszystko brać na serio...
– Czy pańska żona podziela tę taktykę?
– Oczywiście. Moja żona ma duże poczucie humoru. Gdyby nie to, już dawno nie bylibyśmy małżeństwem.
– Więc uważa pan, że w małżeństwie poczucie humoru jest rzeczą tak bardzo ważną?
– Niezbędną.
– Może pan ma i rację – powiedziała zamyślona i zaraz dodała:
– Właściwie to ja sobie pana zupełnie inaczej wyobrażałam.
– To znaczy?...
– Czytając pańskie powieści...
– Czytając moje powieści, wyobraziła mnie sobie pani jako ponurego krwawego faceta, z długą czarną brodą i z nożem w zębach.
– Nie, nie – zaprzeczyła ze śmiechem. – Tak może nie, ale w każdym razie... Robi pan wrażenie człowieka dobrodusznego, łagodnego...
– Pozory czasem mogą mylić.
– Bez wątpienia. Niech mi pan powie, czy swoje powieści opiera pan na faktach czy też jest to czysta fantazja?
– Różnie – odparłem wymijająco. Nie lubię jak ktoś mnie wypytuje o mój warsztat pisarski. – Przeważnie fantazjuję w oparciu o konkretne fakty.
– Czyli znowu pół żartem, pół serio.
– Można by to tak określić.
– A czy pan próbował kiedyś sam na własną rękę prowadzić śledztwo?
– Nie. Nie chcę robić konkurencji milicji. Ci amatorzy detektywi są tacy genialni tylko w powieściach kryminalnych. W rzeczywistości taki amator przeważnie bardzo przeszkadza fachowcom w ich robocie i może narobić dużo zamieszania.
– A nie sądzi pan, że człowiek obdarzony wybitną inteligencją, uzdolniony w kierunku szybkiego kojarzenia faktów i wyciągania logicznych wniosków może pobić na głowę fachowych rutyniarzy?
Skrzywiłem się sceptycznie.
– Oczywiście, że teoretycznie jest to możliwe, ale osobiście nie radzę pani prowadzić śledztwa na własną rękę.
Roześmiała się.
– Mogę pana zapewnić, że nie mam takich zamiarów. Lubię czasem przeczytać dobrą powieść kryminalną, ale także nie za często. Właściwie jest to zabijanie czasu. O, bardzo przepraszam, jeżeli pana uraziłam.
– Wcale mnie pani nie obraziła. Jestem podobnego zdania. Moje powieści określam jako lekturę kolejowo--grypową. Jestem zadowolony, jeśli ktoś, czytając moją książkę, zapomniał o katarze albo niepostrzeżenie odbył podróż z Warszawy do Krakowa. Ten rodzaj literatury ma swoją specyficzną funkcję. Ale dosyć rozmowy na mój temat. Proszę mi powiedzieć jak długo ma pani zamiar nosić jeszcze ten gips?
– Och, to straszne – jęknęła. – Minęło już siedem tygodni jak mi założono to paskudztwo, a lekarz powiedział, że jeszcze przynajmniej przez trzy tygodnie będę unieruchomiona. Można oszaleć. Dobrze się odżywiam, dużo śpię... Jestem pełna energii. Po prostu mnie roznosi. – Spojrzała na mnie wymownie, jakby się spodziewając, że znajdę na to jakąś radę.
Nieco zmieszany poprawiłem na ręku zegarek.
– Pani wybaczy – powiedziałem ale muszę już panią pożegnać. Umówiłem się z żoną.
Obdarzyła mnie jednym ze swych dobrze wystudiowanych uśmiechów.
– Oczywiście, niech pan biegnie. Żona nie powinna czekać.
– Coś ty taki rozrajcowany? – spytała Bożena, przyglądając mi się podejrzliwie. – Czuje, że jakąś babkę tam podrywasz. Przyznaj się.
– Ależ, Bożenko, dajże spokój. Co ci do głowy przychodzi?
– Już ja dobrze wiem co mi do głowy przychodzi. Nie od dzisiaj się znamy.
– Jakby kto słyszał, to rzeczywiście mógłby pomyśleć, że ja jestem jakimś niepoprawnym uwodzicielem.
– I dobrze by pomyślał. Niechbym cię tylko nie pilnowała...
– Dajże spokój.
Sprzeczka rozwijała się prawidłowo i lada chwila przekształciłaby się zapewne w ostrą kłótnię, gdyby nie to, że w tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
– Telefon do pani.
Bożena wyszła, a ja zostałem sam i zacząłem przeglądać jakieś stare czasopisma. Wróciła dopiero po dłuższej chwili.
– Kto to dzwonił?– spytałem.
– Edzio.
– Jaki znowu Edzio?
– Nie znasz go. Mój kolega jeszcze z Akademii.
– Czego chciał?
– Chciał się ze mną umówić. To bardzo sympatyczny chłopak. Świetny narciarz.
– Powiedz temu świetnemu narciarzowi, żeby się do ciebie nie przystawiał, bo mu gnaty połamię.
– Musiałbyś za nim pojechać z Kasprowego.
– Nie wygłupiaj się.
Nowa scysja wisiała w powietrzu, ale Bożena nagle zmieniła taktykę. Pociągnęła mnie za ucho i pocałowała w policzek.
– Dlaczego my się właściwie sprzeczamy?
– A bo ja wiem? Ty się bez przerwy kłócisz.
– Ja? Chyba zwariowałeś? – No, ale już od jutra zaczynasz trening. Idziemy na Wierszyki, a może wolisz na razie pod reglami?
– A może bym się jeszcze aklimatyzował