Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
brał mróz.

      – Do­kąd, to­wa­rzy­szu ma­jo­rze? – spy­tał kie­row­ca.

      – Do Za­ko­pa­ne­go, do ko­men­dy.

      – Może wy­sa­dzisz mnie gdzieś w po­bli­żu „Ha­la­my” – za­pro­po­no­wa­łem.

      Po­trzą­snął gło­wą.

      – Nie. Po­je­dziesz ze mną. Mu­sisz zło­żyć ofi­cjal­ne ze­zna­nie.

      – Umó­wi­łem się z żoną – pró­bo­wa­łem ar­gu­men­to­wać.

      – Za­dzwo­nisz do żony z ko­men­dy. Po­wiesz, że się spóź­nisz.

      – Czy są­dzisz, że będę mógł opo­wie­dzieć żo­nie?...

      – O tym, że jeź­dzi­łeś ze mną na miej­sce zbrod­ni mo­żesz po­wie­dzieć, ale w szcze­gó­ły się nie wda­waj i ani sło­wa na te­mat tej two­jej roz­mo­wy w tak­sów­ce.

      – Co my­ślisz o tym śpie­wa­ją­cym żół­wiu? – spy­ta­łem.

      Wzru­szył ra­mio­na­mi.

      – Dia­bli wie­dzą. Może ja­kiś szyfr.

      – A może to na­pi­sał mor­der­ca, żeby za­trzeć śla­dy? – pod­su­ną­łem.

      Hen­ryk skrzy­wił się scep­tycz­nie. – Bar­dzo wąt­pię. To trze­ba bar­dzo dłu­go my­śleć, żeby wy­du­mać ta­kie ze­sta­wie­nie. Śpie­wa­ją­cy żółw. To brzmi jak ty­tuł ja­kiejś nie­sa­mo­wi­tej po­wie­ści.

      – Masz ra­cję – oży­wi­łem się. – To jest do­bry ty­tuł.

      – No to sia­daj i pisz – uśmiech­nął się Hen­ryk. – A nie za­po­mnij o skrom­nym ho­no­ra­rium dla mnie.

      W ko­men­dzie cze­ka­ła nas nie­spo­dzian­ka. Przy­szedł ten tu­ry­sta, któ­ry zna­lazł zwło­ki w sza­ła­sie.

      – By­łem we­zwa­ny na ju­tro rano – tłu­ma­czył się – ale po­nie­waż ju­tro pro­jek­tu­je­my wy­ciecz­kę, więc po­my­śla­łem so­bie, że mogę te wszyst­kie for­mal­no­ści za­ła­twić jesz­cze dzi­siaj.

      – Bar­dzo do­brze pan zro­bił – po­wie­dział Hen­ryk. – Chcia­łem pana wie­czo­rem od­wie­dzić. Cie­szę się, że pan przy­szedł. Pro­szę niech pan sia­da. Po­roz­ma­wia­my chwi­lę, a po­tem pod­pi­sze pan pro­to­kół i bę­dzie po wszyst­kim.

      Uważ­nie przy­glą­da­łem się panu dok­to­ro­wi Mie­ciń­skie­mu. Był śred­nie­go wzro­stu, moc­no zbu­do­wa­ny. Twarz sze­ro­ka, opa­lo­na, nie zdra­dza­ła zbyt­niej in­te­li­gen­cji i nie wy­bie­ga­ła poza prze­cięt­ność. Ta­kich twa­rzy wi­du­je się co­dzien­nie dzie­siąt­ki. Nic cha­rak­te­ry­stycz­ne­go, nic ta­kie­go, co moż­na by umie­ścić w ry­so­pi­sie jako znak szcze­gól­ny. Czło­wiek ob­da­rzo­ny taką twa­rzą wta­pia się w tłum i bar­dzo trud­no go po­znać, po­nie­waż ni­czym się nie wy­róż­nia.

      – Więc pan, pa­nie dok­to­rze spę­dza urlop w Za­ko­pa­nem – po­wie­dział Hen­ryk. Zda­nie to mo­gło się wy­dać zbęd­nym zwro­tem re­to­rycz­nym, ale ja wie­dzia­łem, że mój przy­ja­ciel ope­ruje wy­pró­bo­wa­ną od daw­na me­to­dą. Pra­wie ni­g­dy nie ude­rzał od razu w sed­no spra­wy.

      – Tak. Przy­je­cha­łem tu na urlop – przy­tak­nął Mie­ciń­ski. – Zo­sta­ło mi jesz­cze kil­ka dni z ze­szłe­go roku.

      – I chęt­nie jeź­dzi pan na nar­tach.

      – Bar­dzo lu­bię ten sport.

      – Czy przez Halę Ol­czy­ską je­chał pan sa­mot­nie?

      – Tak.

      – I po­sta­no­wił pan chwi­lę od­po­cząć w sza­ła­sie.

      – Tak.

      – Niech mi pan po­wie, pa­nie dok­to­rze, dla­cze­go zaj­rzał pan aku­rat do tego sza­ła­su? Czy może było w nim coś cha­rak­te­ry­stycz­ne­go? Mo­że coś przy­cią­gnę­ło pań­ską uwa­gę.

      Na tę­pa­wej twa­rzy Mie­ciń­skie­go od­ma­lo­wał się wy­si­łek my­ślo­wy.

      – Ow­szem. Tak, tak... Te­raz so­bie przy­po­mi­nam. Zo­ba­czy­łem dwa li­sy krę­cą­ce się koło tego sza­ła­su. Chcia­łem im się bli­żej przyj­rzeć...

      Hen­ryk po­ki­wał gło­wą.

      – Ro­zu­miem. Lisy zwie­trzy­ły świe­że mię­so.

      – Tak so­bie po­my­śla­łem, kie­dy zna­la­złem zwło­ki.

      – I co pan zro­bił?

      – Po­cząt­ko­wo my­śla­łem, że ktoś ze­mdlał, ale bar­dzo pręd­ko zo­rien­to­wa­łem się, że mam przed sobą tru­pa.

      – Czy od razu po­wziął pan po­dej­rze­nie, że ten czło­wiek zmarł śmier­cią gwał­tow­ną?

      – Tak. Mia­łem pra­wie pew­ność, że to tru­ci­zna. Pew­ne cha­rak­te­ry­stycz­ne szcze­gó­ły, wy­bro­czy­ny... Zda­je się, że moje przy­pusz­cze­nia zo­sta­ły po­twier­dzo­ne przez urzę­do­we­go leka­rza.

      – Tak. Wszyst­ko wska­zu­je na to, że dia­gno­za była słusz­na. Jaka jest pań­ska spe­cjal­ność, pa­nie dok­to­rze?

      – Je­stem in­ter­ni­stą, a ostat­nio spe­cja­li­zu­ję się w ga­stro­lo­gii.

      – Miesz­ka pan w War­sza­wie?

      – Tak. Na Ma­riensz­ta­cie.

      – I jesz­cze jed­no py­ta­nie. Czy pan tego czło­wie­ka ni­g­dy przed­tem nie wi­dział?

      Mie­ciń­ski za­mru­gał ocza­mi.

      – Tego nie­bosz­czy­ka?

      – Tak.

      – Skąd­że, pa­nie ma­jo­rze? Skąd­że miał­bym znać tego czło­wie­ka?

      Wy­da­ło mi się, że w tych sło­wach po­sły­sza­łem nie­po­kój, ale nie by­łem pe­wien.

      Hen­ryk uśmiech­nął się do­bro­tli­wie.

      – Dla­cze­go pana tak zdu­mie­wa moje py­ta­nie? Jest pan le­ka­rzem. Mo­gło się prze­cież zda­rzyć, że ten czło­wiek był kie­dyś pań­skim pa­cjen­tem.

      – On ni­g­dy nie był moim pa­cjen­tem.

      – Jest pan tego zu­peł­nie pe­wien?

      Oczy dok­to­ra Mie­ciń­skie­go sta­ły się na­gle ja­kieś dziw­nie roz­bie­ga­ne. – Je­stem ab­so­lut­nie pe­wien, że ten czło­wiek ni­g­dy nie był moim pa­cjen­tem. Ni­g­dy w ży­ciu go nie wi­dzia­łem i w ogó­le nie wiem co mi pan chce suge­ro­wać, pa­nie ma­jo­rze?

      – Ja? Su­ge­ro­wać? – zdzi­wił się Hen­ryk. – Nic po­dob­ne­go. To chy­ba wszyst­ko, co chcia­łem wie­dzieć. Dzię­ku­ję panu, pa­nie dok­to­rze – ze­brał roz­rzu­co­ne kart­ki, na któ­rych no­to­wał i wstał, da­jąc tym do zro­zu­mie­nia, że roz­mo­wę uwa­ża za


Скачать книгу