Wielkie kłamstewka. Liane Moriarty
się dzieje? – Zrolowana do pasa pianka odsłaniała jego rozłożystą, bardzo zarośniętą klatę. Towarzyszył mu mały chłopiec, ubrany dokładnie tak samo, tyle że jego tors był wątły i gładki jak pupa niemowlaka. – Tata czeka przed domem – dorzucił mężczyzna pod adresem Abigail.
– Wiem – burknęła i omiotła go wzrokiem. – Mógłbyś sobie darować. To obrzydliwe.
– A co, nie mogę się pochwalić? – Mężczyzna z dumą załomotał pięścią w klatę i uśmiechnął się do Jane, która z zakłopotaniem odpowiedziała mu tym samym.
– Ohyda – wyartykułowała Abigail i dodała: – Wychodzę.
– Później porozmawiamy! – zawołała za nią Madeline.
– Jak sobie chcesz.
– Jak ty do mnie mówisz? – Madeline rozjuszyła się, ale drzwi już trzasnęły.
– Mamusiu, umieram z głodu – zakomunikował chłopiec.
– Zjedz babeczkę – zgasiła go ponuro Madeline i opadła z powrotem na krzesło. – Jane, poznaj mojego męża, Eda i mojego syna, Freda. Ed, Fred, łatwo zapamiętać.
– Bo się rymuje – uściślił Fred słowem wyjaśnienia.
– Doberek. – Ed uścisnął rękę Jane. – Przepraszam za ten niesmaczny widok. Surfowaliśmy z Fredem. – Usiadł przy stole naprzeciwko Jane i objął żonę. – Abigail daje ci się we znaki?
Madeline wtuliła twarz w jego ramię.
– Jak dokuczliwa mucha, słowo daję.
Fred capnął potężny kęs babeczki, po czym chyłkiem wyciągnął rękę i zwinął drugą.
– Ale dobre.
Jane pomyślała, że następnym razem musi przynieść więcej, gdy z góry dobiegło wołanie Chloe:
– Mamusiu, jesteś nam potrzebna!
– Pojeżdżę na deskorolce – oznajmił Fred i wziął trzecią babeczkę.
– Kask – rzucili jednocześnie Madeline i Ed.
– Mamusiu! – wrzasnęła Chloe.
– Głucha nie jestem! – odkrzyknęła Madeline. – Ed, zabaw Jane rozmową.
I poszła.
Jane przygotowała się na konieczność podtrzymywania konwersacji, lecz Ed posłał jej swobodny uśmiech, wziął babeczkę i rozsiadł się wygodnie.
– A więc jesteś mamą Ziggy’ego. Jak wpadłaś na takie imię?
– Mój brat je wymyślił – odpowiedziała. – Jest wielkim fanem Boba Marleya, a zdaje się, że Bob nazwał tak swojego syna. – Urwała na wspomnienie cudownego ciężaru dziecka w objęciach, jego poważnego spojrzenia. – Spodobało mi się, że jest takie nietypowe. Moje imię jest zwyczajne. Jane. Flaki z olejem.
– Jane to piękne, klasyczne imię – zaoponował stanowczo Ed i Jane trochę się w nim zakochała. – Jeśli chcesz wiedzieć, to miałem je na swojej liście, kiedy wybieraliśmy imię dla Chloe, ale zostałem przegłosowany, poza tym wybrałem już imię dla Freda.
Uwagę Jane zwróciła fotografia ślubna na ścianie: Madeline w tiulowej sukni w odcieniu szampana siedzi Edowi na kolanach i oboje pękają ze śmiechu.
– Jak się poznaliście? – spytała.
Ed aż pojaśniał. Najwidoczniej bardzo lubił o tym opowiadać.
– Mieszkałem obok licznej libańskiej rodziny, w której było sześciu braci, wielkich chłopaków. Bardzo się ich bałem. Grali na ulicy w krykieta i Madeline czasem się do nich przyłączała, wybiegała na ulicę. Sięgała tym dryblasom do kolan, nosiła wstążki we włosach i błyszczące bransoletki, znasz ją, zawsze lubiła się stroić, ale Boże jedyny, jak ona rżnęła w tego krykieta! – Odłożył ciastko i wstał, żeby zademonstrować. – Wybiegała szur, szur na ulicę, szast-prast zamiatała spódnicą, brała kij i ŁUP! – Zamachnął się wyimaginowanym kijem. – A tamci padali na kolana, łapiąc się za łby.
– Znowu opowiadasz o krykiecie? – Madeline wróciła z pokoju Chloe.
– Wtedy się w niej zakochałem – ciągnął Ed. – Na zabój. Obserwując ją przez okno.
– Nie wiedziałam nawet o jego istnieniu – wtrąciła lekko.
– Zgadza się. Dorośliśmy i wyfrunęliśmy z domów, a potem dowiedziałem się od mamy, że Madeline wyszła za jakiegoś fajansa – uzupełnił Ed.
– Ciii. – Madeline trzepnęła go w ramię.
– Po latach wybrałem się na trzydzieste urodziny kumpla. Grali na podwórku w krykieta. I kto wywijał kijem w szpilkach, cały wyfiokowany? Mała Madeline z sąsiedztwa. Myślałem, że dostanę ataku serca.
– To bardzo romantyczna historia – stwierdziła Jane.
– Pomyśleć, że prawie nie poszedłem na te urodziny. – Oczy Eda błyszczały, chociaż pewnie opowiadał tę historię sto razy.
– Ja tak samo – uzupełniła Madeline. – Musiałam odwołać pedikiur, a w życiu tego nie robię.
Wymienili uśmiechy.
Jane odwróciła wzrok. Sięgnęła po kubek i udała, że pije, chociaż był już pusty.
Zadzwonił dzwonek do drzwi.
– To na pewno Celeste – stwierdziła Madeline.
Super, pomyślała Jane, dalej udając, że sączy herbatę. Patrzyłam na wielką miłość, teraz popatrzę na wielką urodę.
Otaczała ją mnogość kolorów: soczystych i wibrujących. Była jedyną bezbarwną rzeczą w całym domu.
Panna Barnes: Naturalnie rodzice tworzą własne kręgi towarzyskie poza granicami szkoły. Konflikt w czasie wieczorku integracyjnego nie musiał mieć nic wspólnego z tym, co działo się w Pirriwee Public. Uważam za stosowne to zaznaczyć.
Thea: No tak, pannie Barnes nie wypada powiedzieć nic innego, prawda?
Rozdział szesnasty
– I co sądzisz o Jane? – zapytała jeszcze tego samego wieczoru Madeline, kiedy Ed mył zęby, a ona opuszką palca wklepywała dramatycznie kosztowny krem pod oczy. (Miała specjalizację z marketingu, na miłość boską. Wiedziała, że wyrzuciła pieniądze w błoto.) – Ed?
– Czekaj, zaraz umyję zęby. – Przepłukał usta, wypluł i postukał szczoteczką o umywalkę. Puk, puk, puk. Zawsze trzy zdecydowane stuknięcia, jakby szczoteczka była młotkiem bądź kluczem maszynowym. Czasem, kiedy Madeline była lekko wstawiona, zaśmiewała się z tego do łez. – Jane wygląda na dwanaście lat – stwierdził w końcu. – Wygląda na młodszą od Abigail. W głowie się nie mieści, że jest matką chłopca w wieku Chloe. – Z uśmiechem wycelował w żonę szczoteczką. – Ale będzie naszą tajną bronią na wieczorku integracyjnym. Zna odpowiedzi na wszystkie pytania z dziedziny współczesnej popkultury.
– Coś mi się zdaje, że wiem na ten temat więcej niż ona – stwierdziła Madeline. – Daleko jej do przeciętnej dwudziestoczterolatki. Pod pewnymi względami wydaje się wręcz staroświecka, wiesz, jak ktoś z pokolenia mojej mamy.
Przejrzała się w lustrze, westchnęła i odstawiła swój słoiczek nadziei na półkę.
– Nie może być aż tak staroświecka – zauważył Ed. – Wspomniałaś przecież, że zaszła