Posłuszna żona. Kerry Fisher

Posłuszna żona - Kerry  Fisher


Скачать книгу
patrzyła na niego, czekając na jakieś wskazówki. Trzymałam się z tyłu, koło klapy w podłodze, bojąc się naruszyć wzbierające między kartonami emocje.

      Nico odwrócił się do córki.

      – Od czego chcesz zacząć? Może przejrzymy kasety mamy?

      Francesca spojrzała na niego, jakby zapytał, czy ma zamiar założyć krynolinę na szkolną imprezę na koniec semestru. Kasety właściwie były już passé za moich nastoletnich czasów. Francesce musiały się wydawać równie staroświeckie jak wyżymaczka. Moja mama nie miała kasy, żeby się szarpnąć na odtwarzacz CD, więc wyciągałam niekończące się kawałki wkręconej taśmy z mojego gównianego walkmana i nawijałam ją z powrotem ołówkiem jeszcze długo po tym, jak moi znajomi przeszli na kompakty. Ale skoro starałam się zostać kumpelą Franceski, nie chciałam podkreślać, że jestem na tyle stara, by pamiętać życie bez iTunes. Pozwoliłam Nico samemu dojść do wniosku, że karton z kasetami może być pierwszym przesuniętym w stronę klapy.

      Przyjrzałam się pozostałym pudłom, szukając takiego z najmniejszym ładunkiem emocjonalnego bagażu. Miałam nadzieję, że nie natknę się na zdjęcia Nico i Caitlin krojących tort weselny, gapiących się z uczuciem na Francescę niemowlaka ani wznoszących toast szampanem pod choinką. Przebiegłam wzrokiem po napisach na kartonach. Pokazałam palcem pudło podpisane „Francesca”.

      – Zobacz – zwróciłam się do niej – tu jest twoje imię. Chcesz zacząć od tego?

      Francesca popatrzyła na karton z lekką niepewnością, ale szczerze mówiąc, wcale jej się nie dziwiłam. Bóg raczy wiedzieć, co zawierałoby pudło z napisem „Maggie” – prawdopodobnie dwadzieścia buteleczek na wpół zużytego serum przeciwko puszeniu się włosów, które kupowałam w nieustannym dążeniu do uzyskania gładkich, lśniących pukli, porzuconym, gdy siła natury powodująca ich kręcenie okazała się przewyższać mój optymizm.

      Posłałam Nico znaczące spojrzenie, które najwyraźniej wyrwało go ze stuporu.

      Sięgnął po pudło z imieniem córki i zaczął odklejać taśmę.

      – Chodź, kochanie, sprawdzimy, co w nim jest?

      Kiedy pochylili zgodnie głowy, żeby zajrzeć do środka, ja odczytywałam pozostałe napisy.

      „Odzież wierzchnia”? Ciekawe, czy Caitlin była tak zorganizowana, że co roku w kwietniu chowała na strychu szaliki, płaszcze i czapki z pomponami, żeby nie musieć w lecie przekopywać się przez zwały wełnianych ubrań, by dostać się do klapek.

      Nie. Ubrania były zbyt osobiste, zbyt realne. Nie chciałam przyglądać się każdemu drobnemu śladowi błota na butach Caitlin i zastanawiać się, czy miała je na nogach, kiedy szli z Nico, trzymając się za ręce, a potem schowali się pod drzewem, żeby przeczekać letnią ulewę, całując się i przytulając.

      Podeszłam do pudła z napisem „Podręczniki”. Nie zapowiadało to wielu tkliwych wspomnień. Rozcięłam karton i przebiegłam wzrokiem po tytułach – były to książki Caitlin o dietetyce i aktywności fizycznej. Wyjęłam kilka tomów, żeby sprawdzić, czy nie wyrzucę pierwszego wydania Fit or Fat? albo jakiegoś wiekopomnego dzieła o „opanowaniu swojego metabolizmu”, „wzmocnieniu mięśni posturalnych”, lub innych tego typu rzeczach, którymi udawało mi się do tej pory nie przejmować.

      Zawołałam do Franceski:

      – Nie myślisz chyba o studiowaniu dietetyki ani fizjologii sportu, co!?

      Prychnęła.

      – Nie ma mowy! Nie mam zamiaru spędzać życia na przywracaniu do formy jakichś starych grubasów.

      Wciągnęłam brzuch.

      Wzięłam do ręki opasłe ilustrowane tomiszcze o znaczeniu ćwiczeń fizycznych w psychoterapii. Książka wyglądała jak wielkie słowniki francuskie, które mama przytargała do domu po generalnych porządkach w lokalnej bibliotece, w nadziei, że uda się je komuś opchnąć. Nigdy nie znalazłyśmy na nie kupca, ale ustawiłyśmy je w stos i wykorzystałyśmy jako stojak pod klatkę z chomikiem. Nico musi uważać mnie za nieźle ograniczoną, skoro Caitlin miała taki łeb, że potrafiła zrozumieć, jak dzięki podskokom w miejscu można osiągnąć równowagę psychiczną.

      Popatrzyłam na Nico na drugim końcu strychu, mając nadzieję, że wystarczę mu na dłuższą metę. Siedział obok Franceski i sięgał do białej wiklinowej skrzyni, wydając przyciszone okrzyki nad maleńkimi dziecięcymi bucikami, śpioszkami we wzorek w tulipany, niebieskim króliczkiem z jednym uchem. Nie byłam pewna, czy tata Sama potrafiłby go w ogóle rozpoznać w rządku jasnowłosych, piegowatych dziesięciolatków, a co dopiero pamiętać jego zabawki z okresu niemowlęctwa. Francesca głaskała wyjmowane ze skrzyni rzeczy, przyciskała je do policzka. Serce mi pękało, kiedy patrzyłam, jak z całych sił starała się pochwycić jakieś wspomnienie o Caitlin, ślad zapachu, cień dotyku zamknięty w przypadkowych przedmiotach, które pewnie pachniały raczej kurzem i wilgocią.

      Wyciągnęła jakieś szkolne zeszyty ćwiczeń.

      – Popatrz, tato, twórcze pisanie na zajęciach z panią Roland!

      Nico zaczął czytać na głos opowiadanie Franceski o jej nowym psie, Polly-Dolly, a ona pisnęła zawstydzona.

      – To przecież nie była prawda! Mama nigdy nie pozwoliła mi mieć psa. – Pochyliła się nad kartką. – Zobacz, jaka gruba jest mama na moim rysunku. Wcale nie taką ją pamiętam.

      Usiłowałam nie słuchać ich rozmowy, grzebiąc hałaśliwie w pudle z książkami, bo osobiste emocje ojca i córki sprawiały, że czułam się jak kukułka w gnieździe dla dwojga.

      – Zaschło mi w gardle od tego kurzu – powiedziałam. – Skoczę na dół i przyniosę nam herbaty.

      – Ja pójdę – odparł Nico, zrywając się z podłogi, jakby był wdzięczny, że ma wymówkę, by na chwilę stąd uciec.

      Chciałam zejść po drabinie, wyrwać się z tego kręgu smutku, żalu i cudzej miłości wyłażącej ze wszystkiego, co otworzyliśmy, i oplatającej strych jak bluszcz, ale uklękłam i z powrotem zabrałam się do przeglądania pudła z podręcznikami.

      Pod kolejną warstwą książek znalazłam złotą szkatułkę. Dobrze, że nie skończyło się tylko na szybkim zerknięciu do środka kartonu – spodziewałam się jedynie paru starych zakurzonych książek o tym, jak się nie zmoczyć na trampolinie – bo wyrzuciłabym wszystko w cholerę. Wzięłam kasetkę do ręki, wodząc palcami po serduszku na wieku, wysadzanym kamieniami, które wyglądały na rubiny. Otworzyłam szkatułkę. Była pusta, wyściełana aksamitną poduszeczką, ale strych wypełnił się nagle głośnymi dźwiękami muzyki klasycznej, aż podskoczyłam. Francesca obejrzała się, ciekawa, co znalazłam. Wstałam i przecisnęłam się koło roweru stacjonarnego Caitlin, przechodząc nad matami do jogi i piłkami do pilatesu ze spuszczonym do połowy powietrzem, żeby pokazać jej znalezisko.

      Pogłaskała niebieską aksamitną wyściółkę i stwierdziła:

      – Nie pamiętam, żeby mama miała coś takiego. Bardzo ładne. – Zamknęła szkatułkę i ponownie ją otworzyła. – Co to za muzyka?

      – Nie wiem. Będziesz musiała zapytać swojego tatę. Zupełnie się nie znam na muzyce klasycznej. – Dostrzegłam okazję, żeby pogłębić więź, prosto z podręcznika Jak być fantastyczną macochą, i natychmiast ją wykorzystałam. – A ty lubisz ten gatunek? – zapytałam, bojąc się, że zaraz zacznie porównywać ze sobą jakichś kompozytorów, o których nigdy nie słyszałam. Wszyscy Farinelli robili wrażenie, jakby pożerali na śniadanie dział kultury i sztuki z porannej prasy.

      Francesca zmarszczyła nos.

      – Niespecjalnie.


Скачать книгу