Czarna Kompania. Glen Cook
Zdążę się zestarzeć, zanim skończy mi się zakaz opuszczania koszar. Żegnajcie, uliczne madonny!
Powinienem wiedzieć lepiej. Byłem prawie oficerem. Perspektywa spędzenia reszty życia na czyszczeniu stajni i latryn Kompanii najwyraźniej nie przerażała Elma ani jego kaprali. Naprzód! Naprzód ku chwale naszej bandy. Niech to!
Nie byli głupi, lecz po prostu gotowi zapłacić cenę za niesubordynację.
W chwili, gdy wjechaliśmy do Wiosła, ten idiota Jednooki naprawdę zaczął śpiewać. Pieśń stanowiła jego własną, dziką, nonsensowną kompozycję, wykonaną głosem absolutnie niezdolnym do utrzymania melodii.
– Skończ z tym, Jednooki – warknął Elmo. – Zwracasz uwagę.
Nie był to mądry rozkaz. Było oczywiste, że jesteśmy, kim jesteśmy, i równie jasne, że jesteśmy w paskudnym humorze. To nie był wypad po rzepę. Szukaliśmy zaczepki.
Jednooki zaczął z wrzaskiem kolejną pieśń.
– Dość tego hałasu! – zagrzmiał Elmo. – Bierz się do swojej cholernej roboty.
Wyjechaliśmy za róg. W tej samej chwili u nóg naszych koni uformowała się czarna mgła. Wysunęły się z niej wilgotne, czarne nosiska, które zaczęły węszyć cuchnące wieczorne powietrze. Zmarszczyły się. Może nabrały równie plebejskich manier jak ja. Pojawiły się migdałowe oczy, lśniące jak lampy piekieł. Szept strachu przebiegł przez gapiów przyglądających się temu z boku.
Wyskoczyły w górę – tuzin, dwadzieścia, sto zjaw narodzonych w pełnej węży otchłani, którą Jednooki nazywa swym umysłem. Popędziły naprzód – łasicowate, zębate, wijące się czarne stwory – i rzuciły się na mieszkańców Wiosła. Przerażenie podążało przed nimi. Po paru minutach nie dzieliliśmy już ulic z nikim oprócz duchów.
To była moja pierwsza wizyta w Wiośle. Rozglądałem się po ulicach, tak jakbym przywiózł dynie na targ.
– Spójrzcie tutaj – powiedział Elmo, gdy skręciliśmy w ulicę, gdzie zwykle zatrzymywał się patrol jadący po rzepę. – To nasz stary Kornelek.
Znałem to imię, ale nie faceta. Był właścicielem stajni, w której zawsze patrol zostawiał konie.
Stary człowiek podniósł się z ławki stojącej przy rynnie.
– Słyszałem, jak nadjeżdżacie – powiedział. – Zrobiłem, co mogłem, Elmo, ale nie znalazłem doktora.
– Przyprowadziliśmy swojego.
Elmo nie zwalniał kroku, mimo że Kornelek był stary i musiał się wysilać, by za nami nadążyć.
Wciągnąłem powietrze nosem. Było w nim czuć zapach pogorzeliska.
Kornelek rzucił się naprzód. Minął róg. Łasicowate stwory mignęły u jego nóg jak fale uderzające o skały na brzegu. Podążyliśmy za nim i odkryliśmy miejsce, z którego dobiegała woń dymu.
Ktoś podpalił stajnie i zaatakował naszych ludzi, gdy wybiegli na zewnątrz. Łajdaki. Kłęby dymu nadal wznosiły się w górę. Ulica przed stajnią usłana była ofiarami. Najlżej ranni pełnili straż, kierując ruch w inną stronę.
Cukierek, który dowodził patrolem, pokuśtykał w naszą stronę.
– Od kogo mam zacząć? – spytałem go.
Wskazał palcem.
– Ci wyglądają najgorzej. Najlepiej zacznij od Kruka, o ile jeszcze żyje.
Serce mi zabiło. Kruk? Wydawał się niezwyciężony.
Jednooki rozpuścił swoich pieszczochów. Żaden buntownik nas teraz nie zaskoczy. Podążyłem za Cukierkiem do miejsca, gdzie leżał Kruk. Był nieprzytomny. Twarz miał białą jak papier.
– On wygląda najgorzej?
– Tylko o nim myślałem, że nie wyżyje.
– Wszystko zrobiłeś jak trzeba. Założyłeś opaski uciskowe, tak jak cię uczyłem, prawda? Spojrzałem na Cukierka. – Sam powinieneś się położyć.
Wróciłem do Kruka. Miał z przodu prawie trzydzieści ran, niektóre głębokie. Nawlokłem igłę.
Rozejrzawszy się po okolicy, Elmo podszedł do nas.
– Kiepsko? – zapytał.
– Trudno powiedzieć. Jest podziurawiony. Stracił mnóstwo krwi. Lepiej każ Jednookiemu przyrządzić trochę rosołu.
Jednooki potrafi przyrządzić z ziół i kury zupę, która przywraca nadzieję wpółżywym. Jest moim jedynym asystentem.
– Jak to się stało, Cukierek? – spytał Elmo.
– Podpalili stajnię, a kiedy wybiegliśmy, skoczyli na nas.
– Wyobrażam sobie.
– Obrzydliwi mordercy – mruknął Kornelek.
Odniosłem jednak wrażenie, że bardziej żal mu było stajni niż naszych ludzi.
Elmo zrobił minę, jakby żuł zielony hebanowiec.
– I nikt nie zginął? Kruk oberwał najmocniej? Trudno w to uwierzyć.
– Jeden zginął – poprawił go Cukierek. – Ten stary. Kompan Kruka. Z tamtej wsi.
– Prztyk – warknął Elmo.
Nie wolno mu było opuszczać fortecy w Rozdaniu. Kapitan mu nie ufał. Jednakże Elmo przymknął oko na to złamanie rozkazów.
– Ktoś gorzko pożałuje, że zaczął tę rozróbę – stwierdził. W jego głosie nie było żadnych uczuć. Równie dobrze mógł podawać hurtową cenę pochrzynu.
Zastanowiłem się, jak przyjmie to Kwasior. Lubił Prztyka. Pupilka będzie wstrząśnięta. Prztyk był jej dziadkiem.
– Chcieli tylko Kruka – stwierdził Kornelek. – Dlatego jest taki porżnięty.
– Prztyk rzucił się im na miecze – wyjaśnił Cukierek. Wskazał ręką. – Cała ta reszta wzięła się stąd, że nie chcieliśmy na to pozwolić.
Elmo zadał pytanie, które dręczyło również mnie:
– Dlaczego buntownicy byli tak zawzięci na Kruka?
Płotka stał obok, czekając, aż zaszyję mu ranę na lewym przedramieniu.
– To nie byli buntownicy, Elmo – rzekł. – To ten gówniany kapitan z wioski, w której znaleźliśmy Prztyka i Pupilkę.
Zakląłem.
– Pilnuj swojej igły, Konował – powiedział Elmo. – Jesteś pewien, Płotka?
– Jasne, że jestem. Spytaj Przyjemniaczka. On też go widział. Reszta to były zwykłe opryszki. Dołożyliśmy im zdrowo, gdy już wzięliśmy się do roboty.
Wskazał palcem na ocalałą ścianę stajni, obok której leżał tuzin ciał ułożonych w stos jak sągi drewna. Prztyk był jedynym, którego poznałem. Reszta miała na sobie wystrzępione, miejscowe ubrania.
– Ja też go widziałem, Elmo – odezwał się Cukierek. – I to nie on był szefem. Z tyłu krył się facet. Zmył się, kiedy zdobyliśmy przewagę.
Kornelek stał w pobliżu cichy, ale czujny.
– Wiem, gdzie poszli – wtrącił się. – Do pewnego miejsca przy Ulicy Posępnej.
Wymieniłem spojrzenie z Jednookim, który sporządzał właśnie rosół, wyciągając to i owo z czarnej torby.
– Wygląda na to, że Kornelek zna naszą Kompanię – powiedziałem.
– Na