Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko
od Jany czasem jeszcze sypia. Po trzy godziny, na narożniku. Ostrożnie strzepuje popiół do pustego pudełka – przyda się do neutralizacji kwaśnego środowiska na etapie końcowym.
Pasza i Jana są małżeństwem, dziesięć lat razem. Trzy na „krokodylu” (tak mówią na dezomorfinę). W 2008 roku Państwowy Komitet do spraw Kontroli Narkotyków zablokował dostawy heroiny do miasta i teraz osiemdziesiąt pięć – dziewięćdziesiąt procent igłowych narkomanów to dezomorfiniści.
Miejsce, w którym się znajdujemy, w języku służby antynarkotykowej to melina. A tak – dwupokojowe mieszkanie, zwyczajnie umeblowane. W tle słychać włączony w pokoju telewizor. Unosi się mocny zapach jodyny, na ścianach są rude zacieki. W kuchni zlały się już w jednolitą brązową plamę. Dwa lata temu eksplodował „zbiornik”, plastikowa butelka z benzyną, sodą i tabletkami Siedał-M. Wybuchł podczas podgrzewania. Był pożar, ale nieduży.
Teraz zastępują sodę kretem i już nie trzeba podgrzewać, wystarczy kwadrans potrząsać butlą.
Przed dziesiątą z pokoju wychodzi Lida, młodsza siostra Paszy. Dwadzieścia osiem lat, przy kości, o azjatyckich rysach i jakiejś zupełnie dziecięcej twarzy. Za nią wlecze się senna, opuchnięta Katia, przeciera oczy pięściami.
Działkę na rano zostawiają w nocy. Bez tego nie da się ruszyć. Szybko, lecz ostrożnie wlewają czerwonawy roztwór do strzykawek.
Jana powinna dziś zameldować się na komisariacie, a Katia od trzech dni nie może trafić ani do pracy, ani do siebie do domu. Zresztą w domu nikt specjalnie na nią nie czeka.
Trwa rekonesans: skończyła się benzyna i spirytus mrówczany. Jana wysyła Katię na stację benzynową. Wszystko jest wyliczone co do grosza: benzynę sprzedają najmniej po dwa litry, czyli to pięćdziesiąt rubli. Na pobliskiej stacji nie chcą jednak nalewać do plastikowych kanistrów, a to oznacza, że paliwo trzeba będzie kupić od kierowców. A kierowcy mogą dać za darmo, no albo odsprzedać taniej, więc Katii powinno wystarczyć pieniędzy na styk.
Katia jako jedyna z całej meliny nadal pracuje. Jest ładowaczką w magazynie owoców.
Skora do śmiechu, ostrzyżona na krótko blondynka, ma dwadzieścia osiem lat i koślawe stopy (w melinie do Katii odnoszą się z pewną pogardą: po pierwsze, HIV+, a do tego jeszcze zaprzecza; po drugie, lesbijka).
Benzyna musi się „uleżeć”, stawiają ją w kącie, by pooddychała. Zaczyna się przygotowanie działki.
Lida idzie do swojego pokoju rozdrabniać słoikiem tabletki Siedał-M, po drodze wyrywa kartkę z dzieł zebranych Wasilija Fiodorowa, na podściółkę. Pasza szczoteczką do zębów wyskrobuje fosfor z bocznych ścianek pudełek po zapałkach. Jana wychodzi wstrząsać przez kwadrans butlą ze składnikami.
Gra telewizor, leci MTV. „Zapraszamy na podium zwyciężczynie w grupie wiekowej do półtora roku” – zapowiada prowadząca.
Za oknem śnieg, na ścianie pod lustrem wisi alfabet z rysunkami: księżniczki, ptaszki, zegareczki, rękawiczki. Alfabet należy do Tani, opaska z diamencikami we włosach Jany też jest jej.
Tania – córka Jany i Paszy – ma osiem lat i zgodnie z decyzją opieki społecznej już od pół roku przebywa w ośrodku szkolno-wychowawczym. Niedługo dziewczynkę przeniosą do domu dziecka i tego Jana panicznie się boi.
– Teraz możemy ją odwiedzać, pozwalają nam do niej jeździć. Ona tam chodzi do szkoły, do pierwszej klasy – tłumaczy Jana. – I może rzeczywiście jest jej tam lepiej, jak mówią inspektorzy. Ale nie wolno jej zabierać do domu dziecka!
Do pokoju zagląda Lida, miło się uśmiecha i natychmiast wychodzi. Jej dziewięcioletni syn Wania też jest w ośrodku, ale Lida nie chce o tym rozmawiać. Ojciec chłopca już od dwóch lat siedzi w więzieniu, paragraf 228: posiadanie i udostępnianie. Lida nie wie, co się z nim dzieje za kratkami ani kiedy wyjdzie.
– Nie ma z nim żadnego kontaktu.
Jana stoi nad wagą własnej roboty, zbudowaną ze strzykawek i kart rabatowych. Wytworzone składniki trzeba zważyć, by ustalić proporcję. Odważnikami są zapałki. Narkomani prowadzą bardzo oszczędny tryb życia.
Składniki wsypuje się do „szkła”, czyli specjalnie do tego przeznaczonej buteleczki. Wreszcie przychodzi pora na przeprowadzenie reakcji: buteleczkę trzeba umieścić w grzejącej się na kuchence soli. Robi to Pasza. Potem buteleczkę wyjmuje się w odpowiednim momencie i dodaje wody. Z buteleczki lekko się dymi, w środku bulgocze czerwona ciecz [przepis został celowo przekręcony].
Po dziesięciu minutach roztwór jest gotowy. Dymi się, pachnie malinowym sokiem. Lida ostrożnie wydobywa strzykawką płyn przez filtr papierosa. Rozlewa do osobistych strzykawek, po półtora mililitra dla każdego. Teraz trzeba to rozcieńczyć „tropikami” (tropikamid, krople do oczu). Tropiki wzmacniają działanie, ale skracają jego czas. Są bardzo drogie, po sto pięćdziesiąt rubli, ale po jednym ich zastosowaniu nie da się już kłuć czystym krokodylem.
O tropiki ciągle wybuchają wojny. Każdy trzyma swoją buteleczkę jak najbliżej ciała: Jana w skarpecie, Pasza w kieszeni spodni dresowych, Lida chowa pod koszulką. Strzykawkę też każdy ma swoją, tak jest bezpieczniej. Wszyscy chorują na żółtaczkę, ale „adidasa nikt nie ma” (jeśli nie liczyć Katii z jej niepewnym stanem). Strzykawki przechowują w pudełkach po herbacie „Księżna Nuri, dawka optymizmu”. Kłują się insulinkami, cienkimi, krótkimi igłami.
– Pasza, walnij mnie – prosi Lida. Odchyla głowę na bok, mruży oczy i po głębokim wdechu zatyka nos. Pasza celuje i powoli wbija całą igłę w szyję. Po chwili wyciąga do połowy, a potem zagłębia się znowu, sprawdza efekt. Lekko, z kontrolą naciska tłoczek. – Paszka, dawaj – powtarza Lida, nie otwierając oczu. – Dawaj, dawaj, dawaj!
Jeśli się nie trafi w żyłę, roztwór pali jak ogień.
Pasza wyjmuje igłę, wyciera palcem strużkę krwi, przymierza się do niebieskiej żyły, wstrzykuje.
– Dziękuję – mówi Lida uprzejmie i idzie na swoje miejsce, taboret przy kuchence. Zapala papierosa, ale po trzydziestu sekundach się wyłącza. Opadają jej kąciki ust, osuwa się na taborecie, pochyla do przodu, po czym nagle prostuje ciało i znowu zaczyna się osuwać. Do dolnej wargi ma przyklejony tlący się papieros.
Gdy krokodyl znajdzie się w żyle, „zaczyna się czerń”. Wszystkie mięśnie rozluźniają się, wszystkie myśli znikają, przed oczami pojawia się ciemność.
– Niczego nie ma i ciebie też nie ma – półszeptem wyjaśnia Jana. – Pozostaje tylko poczucie, że wszystko na świecie jest tak, jak powinno.
Żadnej euforii, żadnych halucynacji. Dwadzieścia minut nieistnienia.
Następnie wyłącza się Katia. Pasza długo obmacuje swoje biodra – żyły na nogach i rękach już dawno zniknęły. W końcu wbija się i też odlatuje. Zostaje Jana – zgięta, cała w napięciu pociąga zębami opaskę uciskową.
Jana nie ma gdzie się kłuć. Spuchnięta lewa ręka jest od nadgarstka do ramienia purpurowo-fioletowa i w krostach, spod których miejscami wylewa się ropa. Prawa ręka – w krwiakach i siniakach wzdłuż żył.
– Część znika, część nie.
Nogi też całe w krwawych naciekach, rano próbowała się w nie wbić.
– Widzisz, jej jest dobrze, a ja nie mogę – mówi ze złością Jana, wskazując na Lidę. W szyję może wbić się tylko ktoś o normalnej wadze. Żyły szyjne Jany i Paszy uszły tak głęboko, że nie da się ich dosięgnąć. Ostatni raz Jana ważyła się zimą. Wyszło trzydzieści siedem kilogramów, a teraz jest jeszcze chudsza.
Jana maca się obojętnie, jakby macała mięso na ladzie. Nachylona, sprawdza każdą żyłę. W końcu między nogami zaciska nadgarstek prawej ręki. Po chwili wyprostowuje się: żyła pękła, nie wyszło, znowu zaczyna