Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko
ma trzydzieści dwa lata, ale wygląda na pięćdziesiąt. Czarny sweter, czarne błyszczące rybaczki. Bardzo chuda. Przedziwnie chodzi. Nie może utrzymywać równowagi, dlatego „lata” – spada to do tyłu, to do przodu, ledwo nadążając podstawić nogi. Aby się zatrzymać, musi zderzyć się ze ścianą.
Teraz też „lata” po mieszkaniu, próbując posprzątać. Sił wystarcza jej na to, by przetrzeć kurze z telewizora i wyrzucić do śmieci zużyte papiery.
We trójkę chodzili do jednej szkoły. Gdy Pasza miał czternaście lat, trafił do więzienia „za grabież własności państwowej”. Kradł żetony w taksofonach. Odsiedział cały wyrok, wyszedł, gdy skończył osiemnastkę.
Tak na dobre poznali się na imprezie.
– A jak miałam dziewiętnaście lat, wsadzili mnie z 228 paragrafu i Pasza obiecał mojej mamie, że napisze do mnie list. Tak zaczęliśmy korespondować. Paczkę mi wysłał i swoje zdjęcia. Cyganka, która ze mną siedziała, wywróżyła: „O, jaki przystojny, będziecie razem”. No i tylu kolegów miałam, tylu adoratorów, a zostałam z nim.
Dzwoni telefon Jany. Odbiera i po krótkiej rozmowie idzie otworzyć drzwi. Wadżyk. Nie ma gdzie gotować, więc przychodzi tu. W ramach wdzięczności wszystkich obdziela działką.
– Wisi mi trzysta rubli – uprzedza Lida Paszę.
– Najpierw weźmiemy od niego czterysta na aptekę, a potem zabieraj swój dług.
Krótkie negocjacje w przedpokoju i Katia wychodzi po zakupy: nafazolina, insulinki, strzykawka pięćset mililitrów.
Wadżyk na razie nie przypomina krokodylika: młody chłopak, krótkie włosy, wąskie dżinsy, duży napis „Hugo Boss” na pasku, czyste paznokcie.
– Zabrałem córce pięćsetkę na konie – tłumaczy. – Czyli zajebałem, na to wychodzi. Ona jeździ konno, wiecie? Ale w piątek nie wytrzymałem i wziąłem.
– Wisisz mi kasę – przypomina Lida. – Oddawaj.
– No, czterysta już dałem. A te trzysta to później. Po połowie.
Obgadują wspólnego znajomego – Denisa, którego nie wolno wpuszczać do meliny, bo sprzedał się psom.
– Może byś się odsunął od okna? Za głośno gadasz – mówi Lida.
– Jezu, jacy wszyscy dziś nerwowi.
– Stul pysk, do cholery – rzuca Pasza do Lidy. – Wadżyk, a jak tam z robotą, rozmawiałeś?
Wadżyk kiwa głową z zadowoleniem.
– Zapamiętaj, Chmielnickiego 146. W bloku od podwórka jest warsztat w piwnicy. Stoi tam maszyna do piłowania. Pracujesz od dziesiątej do dwudziestej pierwszej czy nawet do dwudziestej trzeciej, ile chcesz. Igor, szef warsztatu, jest codziennie w południe. Jak przyjedziesz koło dwunastej, na pewno go zastaniesz. Ale, jakby co, to nie ja ci mówiłem, żeby potem nie było gnoju. To co, przyjdziesz?
– Postaram się.
– Zażywasz, przegrywasz – mówi Wadżyk, wstrzykując sobie działkę. – Od siebie do roboty masz dwadzieścia minut na piechotę. No to co, chce ci się, powiedz?
Pasza kiwa głową.
– Dostaniesz piętnaście procent od zamówienia. Wychodzi okej, tylko nawet nie próbuj tam brać. Szef od razu cię przyłapie. Sam kiedyś brał. Mnie już się czepiał: „Wadżyk, co masz z oczami?”. „A co ma być – mówię ze złością – kiedy przez trzy noce nie spałem”. Chyba łyknął…
Wszyscy chcą jak najszybciej pozbyć się Wadżyka.
– Wadżyk, idź już stąd – zaczyna Lida. – Jak się napierdolisz, to za dużo sobie pozwalasz. Denerwujesz ludzi.
– Eee, takie tam – odpowiada obojętnie Wadżyk.
– Kurwa, no co z ciebie za człowiek – przytakuje Jana. – Przecież mówią ci wyraźnie: spadaj stąd.
– Siedzisz tu, a jak psy wpadną, wlepią nam za organizację meliny – tłumaczy Pasza.
Wadżyk nie wychodzi, jest mu dobrze. Gada o niczym.
Rozmowa przechodzi na „czasy heroinowe”. Kiedy „zablokowano” sprzedaż od ręki, przez jakiś czas działał system bankowy. Pieniądze za działkę trzeba było wpłacać na konto. Potem diler dzwonił do klienta i informował, jak znaleźć „zakładkę”, czyli woreczek z narkotykami. Dużo było przy tym przekrętów: „Czasem osiem patyków wydałeś, a w żyłę i tak nie było co dać”.
– A pamiętasz, jak Wasię takiego wyhaczyłem? – zaczyna Wadżyk. – Ten najpierw spoko zakładki robił, ale później zaczął kombinować. Na początku zawsze podawał adres na Gagarina. Tam był blok taki mały, jedna klatka, jedno piętro. No i tam się odbierało towar. A to z balkonu spadł, a to wetknięty był gdzieś na klatce. Więc dzwonię potem do niego i mówię: „Wiem, gdzie mieszkasz, jeszcze raz mnie wychujasz, to przyjdę po ciebie”.
– A jeśli to nie był jego adres? – wątpi Pasza. – Przecież to skończone świnie, przychodzili zrzucać towar do kolegów i sąsiadów.
– A raz któryś włożył za skrzynki pocztowe. Cały rząd zrzuciliśmy, zanim towar się znalazł – chwali się Wadżyk. – Albo zakładka była w rurze, co jednym końcem sterczała w ziemi. Nie mogłem dosięgnąć palcami i woreczek poszedł dalej na dół. Andriucha pół godziny patyczkiem wydłubywał. A tu jeszcze babki jak na złość przylazły. I ciekawskie, że o co tu się rozchodzi. Kotek, odpowiadam, nam uciekł, a w środku aż mną telepie ze strachu.
Pasza mówi szeptem. Mieszkanie jest na parterze, więc z ulicy wszystko dobrze słychać – w kuchennym oknie jest jeszcze duża dziura. Szybę wybiła milicja w okolicach sylwestra, kiedy szukali na melinie takiego jednego.
W końcu udało się wygonić Wadżyka.
– Tylko po nim nie pijcie, ponoć ma robaki – mówi leniwie Lida. – Katiuszka, pozmywaj kubeczki.
Kiedy krokodyl dopiero co się pojawił w mieście, krążyło o nim dużo bajek. Między innymi że za jego pomocą można wyjść z heroiny. I w sumie to prawda: dezomorfina likwiduje głód heroinowy. Ale drogi powrotnej nie ma, z powrotem na heroinę przejść już się nie udaje. Krokodylowy głód może zaspokoić jedynie krokodyl. Człowiek jest skazany na życie w ciągłym cyklu.
Praktycznie nie ma takich, którzy zaczęli brać krokodyl „od zera”. Po prostu pewnego razu okazywało się, że kolejnej działki heroiny już nie będzie. Na głodzie decydowali się wziąć. Oczywiście tylko ten jeden raz.
Dezomorfina dostosowuje się do każdych warunków, ma minimalne wymagania. Narkotyk biednych miast. Nie są potrzebni dilerzy, hurtownicy, kurierzy, trasy przez granice, znajomości w organach ścigania. Tylko czyste, bez domieszek, uzależnienie.
Wszyscy „nowicjusze” są teraz na solach, nowym narkotyku. Sole, w odróżnieniu od krokodyla, działają pobudzająco, powodują silne napady paranoi. Krokodylicy mówią, że sole zabijają jeszcze szybciej: po dwóch tygodniach brania zaczyna się encefalopatia.
– Jula, idiotko, nie dzwoń tu, kurwa – mówi obojętnie Jana do słuchawki. – Co, po co? Po jajco! Wkurzasz mnie. Roztrąbię o tobie na całe Szapowskie. Jeśli przyjedziesz, rozkwaszę ci mordę.
Przez Julę tydzień temu do mieszkania wpadły psy. Wcześniej tej meliny nie było w milicyjnej bazie danych.
– Ta debilka ukradła telefon gdzieś, gdzie nocowała. Dotykowy, dobry – tłumaczy Lida. – Przyniosła nam, dałam za niego dwie działki, ona nie umie gotować. A potem ją złapali. No i wszystko wyśpiewała: co, gdzie i komu.
– Czyli zrobili jej na komisariacie walizkę, to jest przywiązywali głowę do butów –